Nieoczekiwane błogosławieństwo: Moja droga do macierzyństwa

Siedziałam na zimnej podłodze łazienki, trzymając w rękach test ciążowy. Łzy spływały mi po policzkach, a serce biło jak szalone. „Dlaczego znowu?” – pytałam siebie w duchu, patrząc na jedną kreskę, która zdawała się być moim wiecznym przekleństwem. Miałam 38 lat i czułam, że czas ucieka mi przez palce. Każda kolejna próba kończyła się tak samo – rozczarowaniem i bólem.

Mój mąż, Marek, wszedł do łazienki i zobaczył mnie w tym stanie. „Sofia, kochanie, nie możemy się poddać,” powiedział, obejmując mnie mocno. Jego słowa były jak plaster na moje zranione serce, ale wiedziałam, że on również cierpi. Nasze małżeństwo przeszło przez wiele prób, ale to pragnienie posiadania dziecka było najtrudniejszym wyzwaniem.

Zaczęliśmy myśleć o adopcji, ale gdzieś w głębi duszy czułam, że jeszcze nie nadszedł czas na poddanie się. Moja przyjaciółka Ania zaproponowała mi coś, co wydawało się wtedy szalone – pielgrzymkę do Częstochowy. „Może znajdziesz tam odpowiedzi,” powiedziała z uśmiechem pełnym nadziei.

Zdecydowałam się pojechać. Droga była długa i męcząca, ale każdy krok przybliżał mnie do czegoś większego niż ja sama. Kiedy dotarłam do klasztoru na Jasnej Górze, poczułam spokój, jakiego nie czułam od lat. Uklękłam przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i zaczęłam się modlić. „Proszę, daj mi siłę,” szeptałam z zamkniętymi oczami.

Po powrocie do domu czułam się odmieniona. Marek zauważył zmianę we mnie. „Wyglądasz inaczej,” powiedział z uśmiechem. „Jakbyś znalazła coś, czego szukałaś.” W rzeczy samej, znalazłam nadzieję.

Zaczęliśmy nową terapię wspomaganego rozrodu. Każda wizyta u lekarza była pełna napięcia i oczekiwania. Tym razem jednak coś było inaczej. Może to była wiara, może determinacja – nie wiem. Ale kiedy po kilku tygodniach zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, nie mogłam uwierzyć własnym oczom.

„Marek!” – krzyknęłam z łazienki, trzymając test w drżących dłoniach. Przyszedł biegiem i kiedy zobaczył wynik, jego oczy zaszkliły się łzami szczęścia. „To cud,” powiedział cicho.

Ciąża nie była łatwa. Były chwile strachu i niepewności, ale każda modlitwa dodawała mi sił. Kiedy w końcu nasza córka przyszła na świat, poczułam niewyobrażalną wdzięczność. Nazwaliśmy ją Maria, na cześć Matki Boskiej Częstochowskiej.

Teraz, kiedy patrzę na naszą małą Marię śpiącą spokojnie w swoim łóżeczku, zastanawiam się nad tym wszystkim, co przeszliśmy. Czy to była wiara? Czy może determinacja? A może jedno i drugie? Jedno jest pewne – nigdy nie przestałam wierzyć w cuda.

Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, jak wiele siły można znaleźć w wierze i miłości? Jakie cuda mogą się zdarzyć, kiedy nie tracimy nadziei?