Odrodzenie z popiołów: Historia Magdaleny z warszawskiego blokowiska
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Pamiętam ten dźwięk do dziś – jakby ktoś zamknął za mną cały świat. Stałam w przedpokoju naszego mieszkania na warszawskim Bródnie, ściskając w dłoni rachunek za prąd, a za drzwiami słychać było tylko oddalające się kroki Pawła. Mój mąż wyszedł i już nie wrócił. Zostawił mnie z dwójką dzieci, długami i pustką, której nie potrafiłam wypełnić przez długie miesiące.
Miałam wtedy trzydzieści dwa lata. Syn, Olek, miał siedem lat, a córka, Zosia, cztery. Pracowałam jako kasjerka w Biedronce, na zmiany, czasem po dwanaście godzin. Kiedy Paweł jeszcze był z nami, bywało ciężko, ale przynajmniej miałam złudzenie bezpieczeństwa. Po jego odejściu wszystko runęło. Z dnia na dzień przestałam spać. W nocy słyszałam szum samochodów pod blokiem i płacz Zosi przez sen. Olek zamknął się w sobie. Przestał rozmawiać ze mną, z nauczycielami, nawet z kolegami na podwórku.
Moja matka, Barbara, nie kryła rozczarowania.
— Mówiłam ci, Magda, że ten twój Paweł to nie jest materiał na męża! — powtarzała przy każdej okazji. — Ale ty zawsze musiałaś postawić na swoim!
— Mamo, proszę cię… — próbowałam tłumaczyć, ale ona tylko machała ręką.
— Teraz masz! Sama sobie winna jesteś!
Nie miałam siły się kłócić. Ojciec milczał. Siedział przy stole z gazetą i udawał, że nie słyszy naszych rozmów. Czułam się jak dziecko, które znów zawiodło rodziców.
Najgorsze były święta. W Wigilię siedzieliśmy we trójkę przy stole – ja i dzieci. Olek patrzył w talerz, Zosia bawiła się łyżką. Zadzwoniła mama:
— Przyjedźcie do nas — powiedziała chłodno. — Ale nie licz na to, że będziemy udawać, że wszystko jest w porządku.
Nie pojechałam. Nie chciałam słuchać wyrzutów ani patrzeć na litościwe spojrzenia ciotek.
Z czasem zaczęły się problemy finansowe. Paweł zostawił po sobie kredyt gotówkowy i raty za telewizor. Komornik przyszedł pierwszy raz w lutym. Pamiętam jego spojrzenie – obojętne, zmęczone. Spisał meble, komputer Olka (stary złom), nawet kuchenkę mikrofalową.
— Proszę pani, ja tylko wykonuję swoją pracę — powiedział cicho.
Wtedy pierwszy raz się rozpłakałam przy obcym człowieku.
Przez kolejne miesiące żyliśmy jak w zawieszeniu. Rano budziłam dzieci, szykowałam kanapki do szkoły i przedszkola (często tylko chleb z masłem), potem biegłam do pracy. Po południu odbierałam Zosię od sąsiadki – pani Haliny z drugiego piętra.
— Magda, ty musisz coś ze sobą zrobić — mówiła mi czasem Halina. — Jesteś młoda, ładna dziewczyna! Nie możesz tak się dać życiu!
Uśmiechałam się smutno. Nie miałam siły walczyć o siebie.
Najgorsze przyszło latem. Olek zaczął przynosić uwagi ze szkoły: „Bijatyka na boisku”, „Nie odrobił pracy domowej”, „Pyskowanie nauczycielce”. Wezwała mnie wychowawczyni.
— Pani Magdaleno — zaczęła ostrożnie — Olek bardzo się zmienił. Jest agresywny wobec innych dzieci. Czy coś się dzieje w domu?
Zacisnęłam usta.
— Mąż nas zostawił — powiedziałam cicho.
Wychowawczyni pokiwała głową ze współczuciem.
— Proszę rozważyć rozmowę z psychologiem szkolnym.
Nie poszłam. Bałam się przyznać do słabości.
Pewnego dnia wróciłam do domu i zobaczyłam Olka siedzącego na klatce schodowej z podbitym okiem.
— Kto ci to zrobił?!
— Nic cię to nie obchodzi! — krzyknął i wbiegł do mieszkania.
Zosia zaczęła płakać. Usiadłam na podłodze i płakałyśmy razem.
Wtedy zadzwoniła mama:
— Magda, musisz coś zrobić z tym chłopakiem! Ludzie gadają po osiedlu!
— Mamo, ja nie daję już rady… — wyszeptałam.
— To oddaj dzieci do mnie! Ja je wychowam!
Zadrżałam ze złości.
— Nie oddam ci moich dzieci! — wykrzyczałam i rzuciłam słuchawką.
Następnego dnia przyszła Halina.
— Magda, ja wiem, że jest ci ciężko — powiedziała cicho. — Ale musisz poprosić o pomoc. Idź do MOPS-u, do psychologa… Dla dzieci!
W końcu poszłam do ośrodka pomocy społecznej. Wstydziłam się jak nigdy dotąd. Siedziałam w kolejce między kobietami o pustych oczach i czułam się jedną z nich – przegraną.
Dostałam zasiłek celowy na żywność i ubrania dla dzieci. To był pierwszy krok.
Potem zaczęłam szukać dodatkowej pracy – sprzątałam klatki schodowe wieczorami, pomagałam starszym sąsiadkom robić zakupy za parę złotych. Z czasem zaczęło brakować mi sił – chudłam, włosy wypadały garściami. Ale dzieci miały co jeść.
Któregoś dnia Olek przyszedł do mnie wieczorem.
— Mamo… Przepraszam, że byłem dla ciebie niemiły — wyszeptał i wtulił się we mnie.
Poczułam wtedy pierwszy raz od miesięcy ciepło w sercu.
Zosia zaczęła rysować obrazki: „Mama i ja”, „Olek i mama”, „Nasza rodzina”. W każdym rysunku byliśmy tylko we trójkę – bez Pawła.
Po roku dostałam awans na kierowniczkę zmiany w sklepie. Zarabiałam więcej, mogłam pozwolić sobie na nowe buty dla dzieci i wycieczkę do zoo w wakacje. Olek poprawił oceny, Zosia zaczęła chodzić na balet do domu kultury.
Mama powoli zmieniała ton rozmów:
— No widzisz? Dałaś radę! Ale pamiętaj – rodzina zawsze powinna być razem!
Nie odpowiedziałam nic. Wiedziałam już swoje.
Dziś minęły cztery lata od tamtego trzaśnięcia drzwiami. Paweł nigdy się nie odezwał – podobno mieszka gdzieś pod Poznaniem z nową kobietą i dzieckiem. Ja nauczyłam się żyć bez niego. Olek ma jedenastkę na koszulce w drużynie piłkarskiej i marzy o Legii Warszawa; Zosia śpiewa piosenki przy obiedzie i tuli mnie co wieczór przed snem.
Czasem patrzę w lustro i widzę zmarszczki wokół oczu – ślady po łzach i nieprzespanych nocach. Ale widzę też siłę, której kiedyś nie znałam.
Często pytam siebie: czy gdyby Paweł nie odszedł, byłabym dziś tą samą Magdaleną? Czy można naprawdę odrodzić się z popiołów? Może właśnie wtedy poznajemy siebie naprawdę… Jak myślicie?