Jak w wieku 48 lat przestałam być służącą własnej rodziny – historia Elżbiety z Łodzi

Wszystko zaczęło się od trzasku drzwi. To był zwykły wtorkowy wieczór, kiedy mój syn, Paweł, wrócił z pracy i rzucił plecak na podłogę tak, że porcelanowa figurka po babci roztrzaskała się na kawałki. Nawet nie spojrzał w moją stronę. „Mamo, gdzie obiad?” – krzyknął z przedpokoju, jakby to było oczywiste, że czeka na niego gorący rosół i schabowy. W kuchni siedziała już moja córka, Magda, z nosem w telefonie. „Mogłabyś zrobić mi herbatę?” – rzuciła bez podnoszenia wzroku. Mój mąż, Andrzej, wrócił godzinę później i nawet nie zauważył, że płaczę nad zlewem, zmywając kolejną stertę naczyń. „Co znowu jest nie tak? Przecież masz wszystko – dom, rodzinę, dzieci. Czego ci jeszcze brakuje?” – burknął zirytowany.

Mam na imię Elżbieta. Mam 48 lat i mieszkam w Łodzi. Przez większość życia byłam niewidzialna – dla rodziny, znajomych, a przede wszystkim dla samej siebie. Odkąd pamiętam, byłam tą, która wszystko ogarnia: pranie, gotowanie, zakupy, opieka nad dziećmi i teściową. Nawet kiedy pracowałam na pół etatu w bibliotece osiedlowej, po powrocie do domu czekała na mnie druga zmiana. „Elka, ty to masz dobrze – mąż zarabia, dzieci zdrowe” – powtarzała mi sąsiadka Irena. A ja tylko się uśmiechałam i kiwałam głową.

Ale nikt nie widział, jak bardzo jestem zmęczona. Jak bardzo boli mnie kręgosłup od dźwigania siatek i jak bardzo boli mnie serce od tego ciągłego poczucia winy – że nie jestem wystarczająco dobrą matką, żoną, córką. Kiedyś miałam marzenia: chciałam malować obrazy, podróżować po Polsce pociągami, nauczyć się włoskiego. Ale życie szybko sprowadziło mnie na ziemię.

Wyszłam za Andrzeja zaraz po studiach. Był wtedy inny – czuły, troskliwy. Ale kiedy pojawiły się dzieci i kredyt na mieszkanie, wszystko się zmieniło. „Elżbieta, ty się zajmij domem, ja będę pracował” – mówił. I tak zostało na lata. Paweł był wymagającym dzieckiem: alergie, wieczne przeziębienia. Magda miała swoje humory i bunt nastolatki. Andrzej coraz częściej znikał w pracy albo u kolegów na piwie.

Z czasem przestałam pytać siebie o cokolwiek. Liczyło się tylko to, żeby wszyscy byli zadowoleni. Kiedy Paweł miał 15 lat i wrócił pijany z imprezy, to ja całą noc czuwałam przy nim i prałam jego ubrania. Kiedy Magda zerwała z chłopakiem i płakała przez tydzień w swoim pokoju – to ja gotowałam jej ulubione naleśniki i głaskałam po głowie. Andrzej? On tylko narzekał: „Po co tyle wydajesz na jedzenie? Czemu dzieci są takie rozpuszczone?”.

Najgorsze były święta. Zawsze wszystko na mojej głowie: zakupy w tłumie ludzi w Manufakturze, lepienie pierogów do drugiej w nocy, sprzątanie całego mieszkania na błysk. A potem siedziałam przy stole i patrzyłam na rodzinę – wszyscy zajęci sobą, telefonami albo telewizorem. „Mamo, a gdzie mój prezent?” – pytała Magda. „Mamo, a czemu barszcz taki słony?” – narzekał Paweł.

Czułam się coraz bardziej samotna. Próbowałam rozmawiać z Andrzejem:
– Może byśmy gdzieś razem wyszli? Do kina?
– Elka, daj spokój. Po co ci to? Zmęczony jestem.

Próbowałam rozmawiać z dziećmi:
– Pomoglibyście mi trochę w domu?
– Mamo, mam naukę! – burknął Paweł.
– Ja mam swoje sprawy! – rzuciła Magda.

Z czasem przestałam prosić o pomoc. Po prostu robiłam wszystko sama.

Punktem zwrotnym była choroba mojej mamy. Zachorowała nagle – udar. Przez pół roku codziennie jeździłam do niej tramwajem przez pół miasta: karmiłam ją, myłam, zmieniałam pampersy. Andrzej nawet nie zapytał, czy potrzebuję wsparcia. Dzieci udawały, że nie widzą mojego zmęczenia.

Pewnego dnia wróciłam do domu tak wykończona, że usiadłam na podłodze w kuchni i zaczęłam płakać jak dziecko. Wtedy weszła Magda:
– Mamo… co się stało?
– Nic… już nic nie jest ważne – wyszeptałam.

Ale to był moment przełomowy. Zrozumiałam wtedy coś strasznego: jeśli sama nie zawalczę o siebie, nikt tego za mnie nie zrobi.

Następnego dnia rano nie zrobiłam śniadania. Po raz pierwszy od dwudziestu lat! Usłyszałam tylko:
– Mamo! Gdzie kanapki?
– Nie zrobiłam dziś śniadania – powiedziałam spokojnie.
– Ale jak to?!
– Sami sobie zróbcie.

Andrzej patrzył na mnie jak na wariatkę:
– Co ci odbiło?
– Jestem zmęczona. Od dziś każdy robi coś w domu.

Oczywiście była awantura. Andrzej trzaskał drzwiami:
– Przesadzasz! To twój obowiązek!
A ja pierwszy raz w życiu odpowiedziałam:
– Nie jestem waszą służącą!

Przez kilka dni panowała w domu grobowa cisza. Dzieci chodziły obrażone, Andrzej milczał albo warczał pod nosem. Ale ja wytrzymałam.

Zaczęłam wychodzić na spacery sama ze sobą – do parku Źródliska albo nad Stawy Jana. Zapisałam się na zajęcia z malarstwa w Domu Kultury na Widzewie – spełniłam swoje stare marzenie! Poznałam tam kilka kobiet w moim wieku: Anię po rozwodzie i Grażynę opiekującą się wnukami.

Zaczęłyśmy spotykać się na kawie i rozmawiać o wszystkim – o tym jak trudno być matką w Polsce, jak łatwo zatracić siebie w codzienności.

W domu powoli zaczęły zachodzić zmiany. Paweł nauczył się robić jajecznicę (spalił pierwszą patelnię). Magda zaczęła sprzątać swój pokój (choć nie bez marudzenia). Andrzej… cóż… długo nie mógł się pogodzić z nową sytuacją.

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole:
– Elżbieta… czy ty mnie jeszcze kochasz? – zapytał nagle Andrzej cicho.
– Nie wiem… Chciałabym kochać siebie choć trochę tak mocno jak was wszystkich przez te lata.

To była najtrudniejsza rozmowa w moim życiu. Powiedziałam mu wszystko: o samotności, o zmęczeniu, o tym jak bardzo potrzebuję wsparcia i szacunku.

Nie było łatwo. Były łzy i krzyki:
– Przecież ja też ciężko pracuję!
– Ale nigdy nie pytałeś czego ja chcę!

Po tej rozmowie Andrzej zaczął się starać – powoli i nieporadnie, ale jednak. Zaczął robić zakupy bez przypominania mu pięć razy dziennie. Zaczął pytać: „Jak ci minął dzień?” To były drobiazgi… ale dla mnie ogromne kroki naprzód.

Dzieci też zaczęły dostrzegać moją zmianę:
– Mamo… fajnie malujesz! – powiedziała Magda pewnego dnia patrząc na mój obrazek z łódzkimi kamienicami.
– Może pojedziemy razem do Warszawy na wystawę? – zaproponował Paweł.

Nie wszystko jest idealnie. Czasem wracają stare schematy: ktoś zostawi brudny kubek na stole albo zapomni wyrzucić śmieci. Ale już nie pozwalam sobie wejść na głowę.

Dziś wiem jedno: jeśli sama nie postawię granic – nikt tego za mnie nie zrobi.

Często patrzę rano w lustro i pytam siebie: Elżbieta… czy jesteś szczęśliwa? I coraz częściej odpowiadam: tak! Bo zaczęłam żyć dla siebie…

A wy? Czy też mieliście moment w życiu kiedy musieliście zawalczyć o siebie? Czy łatwo było wam postawić granice najbliższym?