Czterdziestka, która roztrzaskała moje życie – historia o samotności, rodzinnych ranach i górskim katharsis
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. – Wyjdź! – wrzasnęła moja matka, a jej głos odbił się echem po klatce schodowej starej kamienicy na Pradze. Stałam z walizką w ręku, mając czterdzieści lat i poczucie, że jestem nikim. Właśnie wróciłam z pracy – kolejny dzień w korporacji, kolejna awantura z matką o to, że nie mam męża, dzieci, że jestem „stara panna”.
– Może gdybyś nie była taka wybredna, już dawno miałabyś rodzinę! – powtarzała od lat. Ale tym razem coś we mnie pękło. Zamiast przepraszać i tłumaczyć się jak dziecko, po prostu wyszłam. Zostawiłam jej klucze na wycieraczce.
Wsiadłam do samochodu i jechałam przed siebie. Nie miałam planu. W radiu leciała piosenka o tym, że „życie zaczyna się po czterdziestce”, a ja czułam tylko pustkę. Zatrzymałam się dopiero w Zakopanem. Wynajęłam pokój w starej willi prowadzonej przez panią Halinę – serdeczną kobietę z głosem jak dzwon i sercem na dłoni.
– Sama? – zapytała z troską, patrząc na mnie badawczo.
– Sama – odpowiedziałam i poczułam łzy pod powiekami.
Pierwszy wieczór spędziłam na balkonie z kubkiem herbaty i widokiem na Giewont. Wokół śmiech par, dzieci biegające po korytarzu, a ja – sama. Przeglądałam Facebooka: zdjęcia znajomych z rodzinami, dzieci na rowerkach, mężowie przy grillu. A ja? Czterdzieści lat i nawet kota nie mam.
Następnego dnia zadzwoniła moja siostra, Kinga.
– Mama mówiła, że znowu się pokłóciłyście. Co ty wyprawiasz? Chcesz ją wpędzić do grobu?
– Kinga, mam dość. Nie mogę już słuchać tych pretensji…
– Może gdybyś się ogarnęła…
Rozłączyłam się. Zawsze byłam tą „dziwną” w rodzinie. Kinga – mąż, dwójka dzieci, dom pod Warszawą. Ja – kariera, mieszkanie na kredyt i wieczne poczucie winy.
Postanowiłam wyjść na szlak. W schronisku na Kalatówkach usiadłam przy stole obok starszego pana. Milczeliśmy przez chwilę.
– Samotność boli najbardziej wieczorem – powiedział nagle.
Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Skąd pan wie?
– Bo też jestem sam. Żona umarła dwa lata temu. Dzieci za granicą. A pani?
– Ja… chyba nigdy nie byłam z nikim naprawdę blisko.
Rozmawialiśmy długo o życiu, o tym, jak łatwo można przegapić to, co ważne. Kiedy wróciłam do willi Haliny, czekał na mnie SMS od matki: „Nie wracaj bez przeprosin”.
Przez kolejne dni chodziłam po górach jak w transie. W schronisku na Hali Gąsienicowej poznałam Magdę – rozwódkę z Poznania.
– Też uciekasz przed rodziną? – zapytała z uśmiechem.
– Raczej przed sobą.
– Ja uciekam przed byłym mężem i dorosłym synem, który uważa mnie za bankomat.
Wieczorem piłyśmy grzańca i śmiałyśmy się do łez z naszych życiowych porażek. Magda była pierwszą osobą od lat, przy której mogłam być sobą bez udawania.
Trzeciego dnia w górach spotkałam Michała. Miał może czterdzieści pięć lat, zmęczone oczy i uśmiech człowieka, który za dużo przeszedł.
– Zgubiłaś się? – zapytał, widząc moją dezorientację na szlaku.
– Trochę… w życiu też.
Zaśmiał się cicho.
– To może pójdziemy razem? Łatwiej się nie zgubić we dwoje.
Szliśmy długo w milczeniu. W końcu zaczęliśmy rozmawiać: o pracy (on był nauczycielem historii), o rodzinie (rozwiedziony, córka w liceum), o tym, jak trudno być szczerym wobec siebie.
Wieczorem zaprosił mnie na kolację do karczmy pod Nosalem.
– Wiesz… zawsze myślałem, że po czterdziestce to już tylko czekanie na starość – powiedział nagle. – Ale dziś pierwszy raz od dawna poczułem się młody.
Patrzyliśmy sobie w oczy długo. Czułam coś dziwnego – mieszaninę strachu i nadziei.
Następnego dnia poszliśmy razem na Kasprowy. Po drodze Michał opowiadał mi o swoim dzieciństwie w Nowym Sączu, o ojcu alkoholiku i matce, która całe życie poświęciła rodzinie.
– Wiesz, moja mama zawsze mówiła: „Nie licz na nikogo poza sobą”. I chyba przez to nigdy nie umiałem być blisko z ludźmi.
– Moja matka powtarzała: „Bez męża jesteś nikim”.
Zaśmialiśmy się przez łzy.
Wieczorem pocałował mnie pierwszy raz. Było w tym coś nieporadnego i pięknego zarazem. Przez kilka dni byliśmy nierozłączni – spacery po Krupówkach, śniadania w łóżku, rozmowy do rana. Czułam się jak nastolatka.
Ale szczęście nie trwało długo. Pewnego ranka zadzwoniła Kinga:
– Mama jest w szpitalu. Miała atak serca. Przyjedziesz?
Serce mi zamarło.
– Jadę jutro rano – odpowiedziałam bez wahania.
Michał chciał jechać ze mną do Warszawy.
– Nie wiem… To wszystko dzieje się za szybko – powiedziałam mu drżącym głosem.
– Boisz się?
– Boję się wrócić do tego wszystkiego…
– Może czas przestać uciekać?
Wróciłam do Warszawy sama. W szpitalu matka leżała blada i słaba.
– Przepraszam… – wyszeptała cicho. – Bałam się o ciebie… Chciałam tylko twojego szczęścia…
Płakałyśmy obie jak dzieci.
Kinga patrzyła na mnie z wyrzutem:
– Zawsze musisz robić wszystko po swojemu! Nawet teraz…
Nie odpowiedziałam. Po raz pierwszy nie czułam już potrzeby tłumaczenia się komukolwiek.
Michał dzwonił codziennie przez dwa tygodnie. Potem coraz rzadziej. W końcu napisał SMS: „Muszę wrócić do siebie. Może kiedyś nasze drogi znów się skrzyżują”.
Zostałam sama – z matką rekonwalescentką i siostrą wiecznie niezadowoloną ze wszystkiego. Ale coś się zmieniło: przestałam bać się samotności. Zaczęłam chodzić na jogę, zapisałam się na kurs fotografii. Kupiłam kota ze schroniska i nazwałam go Giewont.
Czasem tęsknię za Michałem i za tamtymi górami. Ale wiem już jedno: życie nie kończy się po czterdziestce – ono dopiero wtedy zaczyna być naprawdę moje.
Czy można nauczyć się kochać siebie dopiero wtedy, gdy wszystko inne zawiodło? Czy ktoś z was też musiał najpierw stracić wszystko, żeby odnaleźć siebie?