Zamężna z milionerem: Prawda o życiu w złotej klatce

Zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi za teściową, usłyszałam jej głos, przeszywający ciszę jak nóż: — Pamiętaj, Marto, w tym domu nie ma miejsca na słabość. Jeśli chcesz być żoną mojego syna, musisz być silna.

Stałam w korytarzu, ściskając w dłoni filiżankę po niedopitej kawie. Moje palce drżały, choć próbowałam ukryć to pod fałdami jedwabnej sukienki. Teściowa — pani Halina — patrzyła na mnie z góry, jakby oceniała każdy mój ruch. W jej oczach byłam tylko dziewczyną z prowincji, która miała szczęście złapać jej syna — Krzysztofa, warszawskiego milionera, właściciela kilku firm budowlanych.

— Tak, mamo — odpowiedziałam cicho, choć w środku aż się gotowałam. W tej rodzinie wszyscy mówili do siebie per „mamo” i „tato”, nawet jeśli nie było w tym ani grama czułości.

Krzysztof wszedł do przedpokoju, poprawiając mankiet koszuli. — Co się dzieje? — zapytał, rzucając mi szybkie spojrzenie.

— Nic, kochanie. Twoja mama tylko przypomina mi zasady — odpowiedziałam, starając się uśmiechnąć.

— Dobrze, że ktoś ci je przypomina — mruknął i wyszedł, trzaskając drzwiami od gabinetu.

Wtedy poczułam się naprawdę sama. Miałam wszystko: dom pod Warszawą z marmurowymi schodami, samochód z kierowcą, garderobę pełną ubrań od projektantów. Ale nie miałam nikogo, komu mogłabym się zwierzyć. Nawet własna matka przestała odbierać ode mnie telefony po tym, jak odmówiłam jej kolejnej pożyczki.

Pamiętam dzień ślubu jak przez mgłę. Byłam wtedy zakochana po uszy. Krzysztof był czarujący, pewny siebie, obiecywał mi świat u stóp. Moja rodzina była zachwycona: „Marta, złapałaś Pana Boga za nogi!” — powtarzała ciotka Zosia na każdym rodzinnym spotkaniu. Tylko mój brat Bartek patrzył na mnie z niepokojem.

— Uważaj na niego, Marta. Tacy ludzie nie zmieniają się dla nikogo — ostrzegał mnie kilka dni przed ślubem.

Nie słuchałam. Chciałam wierzyć w bajkę.

Pierwsze miesiące były jak z filmu: podróże do Paryża, kolacje w najdroższych restauracjach, prezenty bez okazji. Ale szybko zaczęły pojawiać się rysy na tym idealnym obrazie. Krzysztof coraz częściej wracał późno do domu. Znikał na „spotkania biznesowe”, a ja zostawałam sama w pustym domu.

Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie jego asystentka, Kinga:

— Pani Marto, Krzysztof zostanie dziś w hotelu Marriott. Ma ważne spotkanie z kontrahentami z Niemiec.

— O tej porze? — zapytałam z niedowierzaniem.

— Takie życie biznesmena — odpowiedziała chłodno i rozłączyła się.

Wtedy po raz pierwszy poczułam ukłucie zazdrości i niepokoju. Zaczęłam przeglądać jego rzeczy: marynarki pachniały damskimi perfumami, w kieszeni znalazłam rachunek z restauracji dla dwojga. Kiedy zapytałam go o to wprost, wybuchł:

— Przesadzasz! To była kolacja służbowa! Przestań robić sceny!

Z czasem nauczyłam się milczeć. W tym domu nie było miejsca na słabość ani na pytania.

Najgorsze były święta. Przy stole siedzieliśmy jak obcy ludzie: teściowa rzucała kąśliwe uwagi o mojej rodzinie („Twoja matka chyba nie zna się na dobrych manierach”), Krzysztof przeglądał telefon pod stołem, a ja udawałam, że wszystko jest w porządku.

Pewnego dnia odwiedziła mnie moja młodsza siostra, Julia. Przyszła bez zapowiedzi, z walizką i łzami w oczach.

— Marta… mogę zostać u ciebie kilka dni? Pokłóciłam się z mamą…

Przytuliłam ją mocno. Przez chwilę poczułam się potrzebna.

— Oczywiście. Jesteś moją siostrą.

Wieczorem Krzysztof wrócił do domu i zobaczył Julię w salonie.

— Co ona tu robi? — zapytał lodowatym tonem.

— To moja siostra! Ma problemy…

— Nie życzę sobie gości bez mojej zgody! — krzyknął tak głośno, że Julia aż się skuliła.

Po tej awanturze Julia wyjechała jeszcze tego samego dnia. Przez tydzień nie mogłam spać ze zmartwienia i poczucia winy.

Z czasem zaczęły się kolejne konflikty: o pieniądze (Krzysztof kontrolował każdy mój wydatek), o dzieci (on nie chciał mieć potomstwa), o moją pracę (musiałam zrezygnować ze stanowiska nauczycielki polskiego w liceum). Stałam się dodatkiem do jego życia — ładną ozdobą na bankietach i rodzinnych uroczystościach.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama:

— Marta… czy ty jesteś szczęśliwa?

Zaniemówiłam. Nikt wcześniej nie zadał mi tego pytania tak szczerze.

— Nie wiem… chyba nie — wyszeptałam przez łzy.

Mama milczała przez chwilę.

— Wróć do nas, jeśli będziesz potrzebować pomocy. Pieniądze to nie wszystko.

Ale ja nie potrafiłam odejść. Bałam się opinii ludzi („Jak to? Zostawiła milionera?”), bałam się samotności i tego, że już nigdy nie będę kochana.

Największy cios przyszedł niespodziewanie. Pewnego wieczoru Krzysztof wrócił do domu pijany i wykrzyczał mi prosto w twarz:

— Jesteś nikim! Gdyby nie ja, dalej mieszkałabyś w tej swojej dziurze!

Te słowa bolały bardziej niż wszystkie zdrady i upokorzenia razem wzięte.

Następnego dnia spakowałam walizkę i pojechałam do mamy do Radomia. Siedziałyśmy razem przy stole w kuchni, piłyśmy herbatę i płakałyśmy obie — ja nad swoim zmarnowanym życiem, ona nad moją odwagą i strachem zarazem.

Bartek przyjechał wieczorem:

— Wreszcie jesteś z nami…

Przez kilka miesięcy próbowałam poukładać swoje życie na nowo. Znalazłam pracę w szkole jako nauczycielka języka polskiego. Wynajęłam małe mieszkanie na obrzeżach miasta. Nie było łatwo — ludzie plotkowali („Taka piękna para była!”), a ja codziennie walczyłam ze sobą o odrobinę spokoju.

Krzysztof dzwonił kilka razy:

— Wróć do mnie! Przesadzasz! Przecież nic ci nie brakowało!

Ale ja już wiedziałam, że nigdy nie wrócę do złotej klatki.

Dziś mijają dwa lata od tamtego dnia. Czasem budzę się w nocy zlękniona ciszą i samotnością. Ale coraz częściej czuję wdzięczność za to, że odzyskałam siebie.

Patrzę na swoje odbicie w lustrze i pytam: Czy warto było poświęcić własne szczęście dla pozorów? Czy bogactwo naprawdę daje szczęście? A Wy… co byście zrobili na moim miejscu?