Obietnica, która stała się przekleństwem: Historia Pawła i jego siostry
— Pawełku, obiecaj mi, że zaopiekujesz się Zosią. W zamian dom będzie twój — matka patrzyła na mnie oczami pełnymi łez i strachu. Leżała na szpitalnym łóżku w szarym pokoju łódzkiego szpitala, a ja czułem, jakby powietrze zgęstniało od jej ostatnich słów.
— Mamo… — głos mi się załamał. — Przecież wiesz, że mam własną rodzinę. Dzieci, pracę…
— Zosia nie ma nikogo oprócz ciebie — wyszeptała. — Nie zostawiaj jej. Obiecaj…
Zosia siedziała w kącie sali, bawiąc się sznurkiem i śmiejąc do siebie. Miała czterdzieści dwa lata i umysł dziecka. Od zawsze była inna, ale była moją siostrą. I choć czasem mnie irytowała, wiedziałem, że matka ma rację — nikt poza mną nie mógł się nią zająć.
— Obiecuję — powiedziałem w końcu, czując ciężar tej przysięgi na własnych barkach.
Matka zmarła tej samej nocy. Po pogrzebie wszystko potoczyło się błyskawicznie: notariusz, testament, podział majątku. Dom pod Łodzią miał być mój, jeśli tylko zapewnię Zosi opiekę. Żona, Marta, była zachwycona:
— W końcu będziemy mieć coś swojego! — wykrzyknęła, ściskając mnie za ramię. — Ale… Zosia? Paweł, ona nie może z nami mieszkać! Dzieci się jej boją.
— To tylko na chwilę — kłamałem sam sobie. — Może znajdziemy jej jakiś ośrodek?
Ale Zosia została z nami. Przez pierwsze tygodnie próbowałem ją wciągnąć w codzienność: zabierałem na spacery, sadzałem przy stole z dziećmi. Ale ona żyła w swoim świecie. Marta coraz częściej patrzyła na mnie z wyrzutem.
— Paweł, ona nie może tu być! — wybuchła pewnego wieczoru. — Wczoraj rozlała zupę na dywan! A dziś zamknęła się z naszym synem w łazience! Boję się o dzieci.
— Przesadzasz…
— Nie przesadzam! Albo ona, albo my!
Wiedziałem, że Marta nie żartuje. Nasze małżeństwo wisiało na włosku. Zacząłem szukać rozwiązań: dzwoniłem po domach opieki, pytałem znajomych. Wszędzie słyszałem to samo:
— Mamy komplet.
— Proszę próbować za pół roku.
Zosia coraz bardziej zamykała się w sobie. Przestała jeść przy stole, spała w ubraniu na podłodze w swoim pokoju. Dzieci omijały ją szerokim łukiem. Marta przestała ze mną rozmawiać.
Pewnego dnia wróciłem z pracy wcześniej i usłyszałem krzyk z kuchni.
— Zostaw to! — Marta wyrwała Zosi z rąk talerz z kanapkami. — To dla dzieci!
Zosia rozpłakała się i uciekła do swojego pokoju.
— Co ty robisz?! — wrzasnąłem na Martę.
— Mam już dość! To nie jest życie! — rzuciła mi w twarz.
Wtedy pierwszy raz pomyślałem: a gdyby tak… oddać Zosię gdzieś daleko? Może do jakiegoś zakonu? Albo…
Ale przecież obiecałem matce.
Tego wieczoru długo nie mogłem zasnąć. W końcu podszedłem do pokoju Zosi. Siedziała skulona na łóżku, ściskając pluszowego misia.
— Zosiu…
Spojrzała na mnie wielkimi oczami.
— Nie chcę tu być…
Zamurowało mnie. Po raz pierwszy powiedziała coś takiego.
— Gdzie chcesz być?
— U mamy…
Łzy napłynęły mi do oczu.
Następnego dnia zadzwoniłem do ciotki Haliny z Piotrkowa.
— Halina, nie daję rady…
— Wiedziałam, że tak będzie — westchnęła ciężko. — Twoja matka zawsze myślała tylko o Zosi… Ale to twoja siostra! Nie możesz jej oddać byle gdzie!
— Ale ja mam rodzinę!
— A ona co? Nie jest rodziną?
Rozłączyłem się bez słowa.
Marta zaczęła naciskać coraz mocniej:
— Paweł, jeśli jej nie oddasz, wyprowadzam się z dziećmi!
W końcu znalazłem prywatny dom opieki pod Warszawą. Drogi jak diabli, ale miał miejsce od zaraz. Pojechałem tam z Zosią.
— Zosiu, tu będziesz miała koleżanki…
Patrzyła na mnie bez zrozumienia.
Podpisałem papiery i zostawiłem ją tam. W drodze powrotnej płakałem jak dziecko.
Marta była szczęśliwa:
— Wreszcie spokój! Teraz możemy żyć normalnie!
Ale ja nie mogłem spać po nocach. Śniła mi się matka — stała nad moim łóżkiem i patrzyła na mnie z wyrzutem.
Po kilku miesiącach zadzwonili z domu opieki:
— Panie Pawle… Zosia jest coraz bardziej apatyczna. Nie chce jeść ani wychodzić z pokoju.
Pojechałem do niej raz. Siedziała przy oknie i patrzyła w dal.
— Zosiu…
Nie poznała mnie.
Wróciłem do domu i zastałem Martę pakującą walizki.
— Co robisz?
— Odchodzę. Już ci mówiłam: nie umiem tu być. Dzieci jadą ze mną.
I wyszła. Zostałem sam w pustym domu pod Łodzią — tym samym, który miał być nagrodą za opiekę nad siostrą.
Próbowałem dzwonić do dzieci, do Marty — bez skutku. Dom był coraz bardziej cichy i zimny. Czasem odwiedzała mnie ciotka Halina:
— Paweł… co ty zrobiłeś ze swoim życiem?
Nie miałem odpowiedzi.
Po roku zadzwonili z domu opieki:
— Panie Pawle… Zosia zmarła dziś rano.
Pojechałem na pogrzeb sam. Stałem nad jej grobem i płakałem jak dziecko.
Dziś mija dziesięć lat od tamtych wydarzeń. Leżę w tym samym domu, samotny i schorowany. Nikt mnie nie odwiedza. Czasem słyszę głos matki: „Obiecaj mi…” Czasem śni mi się Zosia — uśmiechnięta, bawiąca się sznurkiem pod oknem.
Czy dom wart był tej ceny? Czy można odkupić winy wobec tych, których zawiedliśmy najbardziej? Czy wy też kiedyś musieliście wybierać między rodziną a własnym szczęściem?