Marzyłam o szczęściu rodzinnym, a znalazłam się w ruinie – historia o tym, jak życie potrafi zaskoczyć

— Mamo, nie będę tego jadł! — wrzasnął Staś, rzucając łyżkę na podłogę. Zupa rozchlapała się na świeżo pomalowaną ścianę. Poczułam, jak narasta we mnie fala bezsilności. Jeszcze rano miałam nadzieję, że ten dzień będzie inny. Że może dzisiaj Staś nie wybuchnie złością, a ja nie będę musiała tłumić łez w łazience.

Kiedy byłam małą dziewczynką, wyobrażałam sobie dom pełen śmiechu, zapachu ciasta drożdżowego i ciepła. Marzyłam o rodzinie jak z filmów: mama, tata, dzieci biegające po ogrodzie, pies merdający ogonem. Miałam nawet imiona dla moich przyszłych dzieci: Staś i Zosia. Los sprawił, że urodził się tylko Staś. I choć kocham go nad życie, coraz częściej czuję się jakby ktoś zamienił moje marzenia na czyjś koszmar.

Zaczęło się od domu. Kiedy z Piotrem znaleźliśmy tę starą willę pod Warszawą, byliśmy zachwyceni. „To tylko kwestia remontu!” — powtarzał Piotr z entuzjazmem. „Zrobimy wszystko sami, będzie pięknie!”. Wierzyłam mu. Wierzyłam w nas. Ale już pierwszej zimy okazało się, że dach przecieka, a w kuchni czuć stęchliznę. Każda kolejna naprawa pochłaniała nasze oszczędności i cierpliwość.

Staś miał wtedy trzy lata i już wtedy był… inny. Nie lubił przytulania, nie znosił hałasu, a każde odstępstwo od rutyny kończyło się histerią. Lekarze mówili: „To tylko temperament!”, „Wyrośnie z tego!”. Ale on nie wyrastał. Wręcz przeciwnie — z każdym rokiem było trudniej.

Pamiętam jedną z pierwszych poważnych kłótni z Piotrem:
— Może powinniśmy poszukać pomocy? — zapytałam cicho.
— Przesadzasz! — warknął. — Każde dziecko czasem krzyczy.
— Ale on krzyczy codziennie! Nie śpi w nocy! Ja już nie daję rady…
— Może po prostu jesteś przewrażliwiona? — rzucił i wyszedł trzaskając drzwiami.

Zostałam sama z płaczem Stasia i własną bezradnością.

Remont ciągnął się miesiącami. Zamiast wspólnego pieczenia ciast były kłótnie o pieniądze i zmęczenie. Zamiast rodzinnych spacerów — wieczne sprzątanie gruzu i szukanie fachowców, którzy nie oszukają nas na materiałach. Staś coraz częściej zamykał się w sobie albo wpadał w szał z byle powodu: bo skarpetki „gryzą”, bo światło za jasne, bo pies szczeka za głośno.

Czułam się jak porażka. Inne matki na placu zabaw rozmawiały o sukcesach swoich dzieci: „Mój Franek już czyta!”, „A moja Ola sama sprząta pokój!”. Ja milczałam, bo Staś miał już siedem lat i nadal nie potrafił zasnąć bez mojej obecności, a każda nowość wywoływała u niego lęk.

Piotr coraz częściej wracał późno z pracy. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, wzruszał ramionami:
— Przecież wiedziałaś, że będzie ciężko.
— Ale ja nie wiedziałam, że będę sama! — wybuchłam pewnego wieczoru.
— Przesadzasz — rzucił i schował się za gazetą.

Czułam się niewidzialna. Jakby moje potrzeby i emocje nie miały znaczenia. Nawet mama mówiła:
— Ty zawsze byłaś taka wrażliwa… Może za bardzo go rozpieszczasz?

Nie rozumieli mnie. Nikt nie rozumiał.

Pewnego dnia Staś uciekł z domu. Wystarczyła chwila nieuwagi — ja w łazience, on w przedpokoju. Znalazłam go po godzinie pod starym dębem na końcu ulicy. Siedział skulony i płakał:
— Mamo, ja nie chcę tu mieszkać… Tu jest za głośno… Za dużo ludzi…
Przytuliłam go mocno, choć wiedziałam, że tego nie lubi.
— Przepraszam, synku… Ja też czasem nie chcę tu być.

Od tamtej pory zaczęłam szukać pomocy na własną rękę: fora internetowe, grupy wsparcia dla rodziców dzieci wysoko wrażliwych. Znalazłam terapeutkę — panią Anię — która jako pierwsza powiedziała mi:
— To nie twoja wina. Twój syn potrzebuje innego podejścia, ale przede wszystkim potrzebuje spokojnej mamy.

Ale jak być spokojną mamą, kiedy wszystko wali się na głowę? Kiedy dom sypie się w oczach, mąż znika w pracy albo milczy przy stole, a dziecko krzyczy przez pół nocy?

Zaczęłam pisać dziennik. Wieczorami siadałam przy kuchennym stole (tym samym, który miał być miejscem rodzinnych kolacji) i przelewałam na papier wszystkie swoje lęki i żale:
„Dziś Staś znów rzucił talerzem. Piotr powiedział, że to moja wina. Czuję się jak cień samej siebie…”

Czasem myślę o tym, jak bardzo różni się moje życie od tego wymarzonego obrazka z dzieciństwa. Zamiast śmiechu — krzyk. Zamiast ciepła — chłód między mną a Piotrem. Zamiast ogrodu pełnego kwiatów — chwasty i sterty gruzu.

Ale są też chwile jasności: kiedy Staś przychodzi do mnie wieczorem i mówi szeptem:
— Mamo… przepraszam…
Albo kiedy razem układamy puzzle i przez chwilę jest cisza — taka dobra cisza.

Nie wiem, czy kiedykolwiek będzie tak, jak sobie wymarzyłam. Może szczęście to nie jest dom bez wad ani dziecko bez problemów? Może szczęście to umiejętność przetrwania burzy i odnalezienia siebie na nowo?

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: Czy jeszcze potrafię marzyć? Czy można pokochać życie takim, jakie jest – nawet jeśli tak bardzo różni się od naszych snów?