Po miesiącu miodowym — gorzka prawda i nowy początek
Wróciłam do mieszkania, które jeszcze pachniało nowością i wspomnieniami z podróży poślubnej. Zanim zdążyłam zdjąć buty, usłyszałam dźwięk powiadomienia na laptopie. Zwykły sygnał, a jednak ten jeden klik zmienił wszystko.
„Tęsknię, kochanie” – przeczytałam na ekranie, a serce mi zamarło. Nadawcą była nieznana mi osoba: Karolinka. Otworzyłam czat, a kolejne wiadomości wbijały mnie w ziemię: „Nie smuć się, niedługo wracam”, „Ten wieczór był magiczny…”, „Przyjdziesz dziś?”
Zamknęłam laptop z hukiem. W tej samej chwili z łazienki wyszedł mój mąż, Michał. „Znalazłaś film? Może coś śmiesznego?” – zapytał beztrosko. Spojrzałam na niego z lodowatym spokojem. „Kim jest Karolinka?”
Zbladł. „Nie znam żadnej Karolinki!” – wydukał, ale już wiedziałam, że kłamie. Rzuciłam mu laptop na kolana. „To pomyłka! To nic nie znaczyło!” – zaczął się tłumaczyć, ale nie słuchałam już ani słowa. Wybiegłam z mieszkania, trzaskając drzwiami.
W taksówce łzy płynęły mi po policzkach. Czułam się jak bohaterka kiepskiego serialu, tylko że to była moja rzeczywistość. Przed domem rodziców czekała już mama. „Co się stało, Marto?” – zapytała cicho. „Rozwodzę się” – odpowiedziałam bez wahania.
Przez kolejne dni mama próbowała mnie przekonać, żebym została u nich na dłużej. Tata milczał, ale widziałam w jego oczach rozczarowanie – nie do końca wiedział, czy bardziej mną, czy Michałem. „Po co ci wynajmowane mieszkanie? Zostań z nami” – powtarzała mama. „Mamo, mam trzydzieści dwa lata. Potrzebuję własnej przestrzeni.”
Szukałam mieszkania przez dwa dni. W końcu znalazłam kawalerkę na Pradze – ciasną, ale moją. Michał dzwonił, pisał, przysyłał kwiaty pod drzwi rodziców. Nie odebrałam ani razu.
Najgorsze były weekendy. W tygodniu praca w agencji reklamowej pochłaniała mnie bez reszty – deadline’y, prezentacje, wieczne poprawki dla klientów. Ale w sobotę rano budziła mnie cisza i świadomość pustki obok.
Pewnej soboty zadzwoniła siostra: „Marta, musisz przestać się nad sobą użalać! Wpadnij do nas na obiad.” Nie miałam siły na rodzinne pogadanki i pytania o Michała. „Nie mogę, mam robotę” – skłamałam.
Wieczorem siedziałam na kanapie z kubkiem lodów i pilotem w ręku. Przerzucałam kanały bez celu, aż w końcu wybuchnęłam płaczem. „Ile można siedzieć w czterech ścianach?” – powiedziałam do siebie na głos i wyszłam na spacer.
W parku było cicho i ciepło. Mijali mnie zakochani trzymający się za ręce, matki z dziećmi, starsi panowie grający w szachy na ławce. Czułam się jak widmo. Zrobiło się ciemno i nagle zorientowałam się, że nie wiem gdzie jestem.
Usłyszałam za sobą kroki. Przyspieszyłam.
– Przepraszam panią…
Odwróciłam się gwałtownie i potknęłam o wystający korzeń. Upadłam na kolana.
– Nic pani nie jest? – zapytał młody mężczyzna, wyciągając do mnie rękę.
– Proszę się nie bać, nie chciałem przestraszyć – dodał szybko. – Jestem Igor.
Odsunął się o dwa kroki i pokazał puste dłonie.
– Mieszkam tu niedaleko. Widziałem panią już kilka razy w parku…
Byłam spięta, ale jego głos był spokojny i szczery.
– Po prostu… zgubiłam się – przyznałam zawstydzona.
– Pozwoli pani, że odprowadzę?
Szliśmy powoli przez park. Igor opowiadał zabawne historie o swoim psie i pracy w pobliskiej bibliotece. Śmiałam się pierwszy raz od tygodni.
Pod moją klatką zatrzymał się i powiedział:
– Do widzenia, Marto.
– Do widzenia…
– Poczekam aż pani wejdzie – zażartował – bo jeszcze się pani zgubi!
Następnego dnia rano poszłam po kawę do Żabki pod blokiem. W drzwiach minęłam Igora z dwoma kubkami kawy.
– Dzień dobry! – uśmiechnął się szeroko. – Może kawa na ławce?
Zawahałam się przez chwilę.
– Nie jestem pewna…
– Mam też drożdżówki! – dodał konspiracyjnie.
Zaśmiałam się i kiwnęłam głową.
Siedzieliśmy na ławce pod blokiem ponad godzinę. Igor opowiadał o swojej rodzinie – matka pielęgniarka, ojciec emerytowany policjant, młodsza siostra studiująca medycynę w Poznaniu. Ja opowiedziałam mu o swoim zawodzie i… o rozstaniu z Michałem.
– To nie twoja wina – powiedział cicho Igor. – Ludzie czasem zawodzą najbardziej wtedy, gdy wydaje nam się, że są najbliżej.
Tego dnia wróciłam do domu z lekkim sercem.
Ale życie nie zamierzało mi odpuścić tak łatwo.
Kilka dni później zadzwoniła mama:
– Marta, twój ojciec jest chory…
Serce mi stanęło.
– Co się stało?
– Zasłabł w sklepie… Jest w szpitalu na Banacha.
Rzuciłam wszystko i pojechałam do szpitala. Tata leżał pod kroplówką, blady jak ściana.
– Cześć córeczko…
– Tato…
Usiadłam przy nim i trzymałam go za rękę całą noc.
Mama była roztrzęsiona:
– To wszystko przez te twoje problemy! Gdybyś nie wróciła taka rozbita…
Poczułam ukłucie żalu i gniewu jednocześnie.
– Mamo! To nie moja wina!
– Ale gdybyś była szczęśliwa…
Wybiegłam ze szpitala ze łzami w oczach.
Wieczorem zadzwoniła siostra:
– Mama przesadza. Tata będzie dobrze. Ale musisz być silna dla niego i dla siebie.
Przez kolejne tygodnie kursowałam między pracą a szpitalem. Igor codziennie pisał SMS-y: „Jak tata?”, „Może spacer?”, „Jestem pod blokiem z kawą”.
W końcu zgodziłam się na spotkanie.
Siedzieliśmy nad Wisłą i patrzyliśmy na zachód słońca.
– Boisz się jeszcze zaufać? – zapytał Igor cicho.
Zamyśliłam się.
– Tak… Boję się wszystkiego: samotności, kolejnej zdrady… Nawet tego, że mogę być szczęśliwa.
Igor ujął moją dłoń:
– Każdy ma prawo do drugiej szansy. Nawet jeśli najpierw musi przejść przez piekło.
Tata wrócił do domu po miesiącu rehabilitacji. Mama zaczęła mnie przepraszać za swoje słowa:
– Byłam zestresowana… Przepraszam cię, Marto.
Przytuliłyśmy się pierwszy raz od lat naprawdę szczerze.
Michał próbował wrócić do mojego życia jeszcze kilka razy: kwiaty pod drzwiami kawalerki, SMS-y pełne żalu i obietnic poprawy. Raz nawet spotkałam go pod blokiem:
– Marta… Proszę cię…
Popatrzyłam mu prosto w oczy:
– Już nigdy nie pozwolę sobie odebrać godności przez czyjąś słabość.
Odwróciłam się i odeszłam bez żalu.
Dziś mija rok od tamtego wieczoru z laptopem i zdradą wypisaną czarno na białym. Mam swoje mieszkanie, własny rytm dnia i kogoś, kto codziennie pyta: „Jak się dziś czujesz?”
Igor jest przy mnie cierpliwie – nie naciska, nie ocenia, po prostu jest.
Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy naprawdę można zacząć od nowa po takim upadku? Czy wy też mieliście momenty, kiedy świat walił wam się na głowę… a potem okazywało się, że to dopiero początek czegoś lepszego?
Może właśnie po to są te wszystkie życiowe burze: żebyśmy nauczyli się doceniać ciszę po nich.