Jak modlitwa uratowała mnie przed utratą mieszkania – historia, której nigdy nie zapomnę
– Mamo, nie mam już siły. Oni naprawdę chcą mnie wyrzucić – powiedziałam przez telefon, a łzy spływały mi po policzkach. Po drugiej stronie słyszałam tylko ciężki oddech mamy. Wiedziałam, że nie powie nic, co mogłoby mnie pocieszyć. Od miesięcy nasza relacja była napięta, odkąd tata zmarł, a ja nie potrafiłam odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Wynajmowałam małe mieszkanie na Pradze. Właścicielka, pani Jadwiga, była kobietą po sześćdziesiątce – surową, zasadniczą, ale do tej pory wydawała się sprawiedliwa. Wszystko zmieniło się, gdy straciłam pracę w sklepie spożywczym. Przez dwa miesiące płaciłam czynsz z oszczędności, ale potem pieniądze się skończyły. Pani Jadwiga zaczęła przychodzić coraz częściej, pukała do drzwi nawet wieczorami.
– Pani Marto, ja rozumiem, ale ja też muszę z czegoś żyć! – krzyczała pewnego dnia, kiedy otworzyłam jej drzwi w piżamie. – Jeśli nie zapłaci pani do końca tygodnia, będę musiała zgłosić sprawę do sądu!
Zamknęłam drzwi i osunęłam się na podłogę. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Co teraz?” Mama nie chciała mi pomóc finansowo – twierdziła, że muszę nauczyć się odpowiedzialności. Brat, Tomek, miał własną rodzinę i kredyt na głowie. Czułam się zupełnie sama.
Wieczorem leżałam na łóżku i patrzyłam w sufit. Przypomniałam sobie babcię Zosię, która zawsze powtarzała: „Jak nie wiesz, co robić, pomódl się. Nawet jeśli nie wierzysz – spróbuj.” Dawno nie rozmawiałam z Bogiem. Ostatni raz chyba na pogrzebie taty. Ale tej nocy coś we mnie pękło.
– Boże… jeśli jesteś, pomóż mi. Nie wiem już, co robić – wyszeptałam.
Następnego dnia obudziłam się z dziwnym spokojem. Postanowiłam działać. Zaczęłam dzwonić po znajomych, szukać pracy gdziekolwiek – nawet na zmywaku czy przy sprzątaniu klatek schodowych. Wysłałam dziesiątki CV.
Po południu zadzwoniła pani Jadwiga.
– Pani Marto… Może byśmy się spotkały i porozmawiały? – jej głos był mniej ostry niż zwykle.
Spotkałyśmy się w jej kuchni pachnącej kawą i ciastem drożdżowym.
– Wie pani… Ja też kiedyś byłam w trudnej sytuacji – zaczęła niespodziewanie. – Mąż mnie zostawił z dwójką dzieci i kredytem na mieszkanie. Też myślałam, że to koniec świata.
Siedziałam cicho, słuchając jej historii. Po raz pierwszy zobaczyłam w niej człowieka, a nie tylko właścicielkę mieszkania.
– Dam pani jeszcze miesiąc – powiedziała w końcu. – Ale proszę mi obiecać, że będzie pani szukać pracy i nie podda się.
Wróciłam do domu z ulgą i nową nadzieją. Wieczorem znów się pomodliłam – tym razem dziękując za szansę.
Minął tydzień. Dostałam telefon z małej firmy cateringowej – szukali kogoś do pomocy przy przygotowywaniu kanapek i rozwożeniu zamówień. Praca była ciężka i słabo płatna, ale pozwoliła mi zapłacić część zaległego czynszu.
Zadzwoniłam do mamy.
– Mamo… Znalazłam pracę. Może nie jest idealna, ale daję radę.
– Widzisz? – odpowiedziała cicho. – Może czasem trzeba upaść na dno, żeby zobaczyć światło.
Nie było łatwo odbudować relacje z rodziną. Mama długo miała do mnie żal o moje wybory życiowe. Tomek unikał rozmów o pieniądzach i problemach. Ale powoli zaczęliśmy rozmawiać o zwykłych sprawach – o pogodzie, o tym co u sąsiadów, o nowych przepisach na ciasto drożdżowe.
Często wracam myślami do tamtych dni. Do łez bezsilności i modlitwy wypowiedzianej ze strachu i rozpaczy. Do rozmowy z panią Jadwigą przy kuchennym stole i do pierwszej wypłaty z firmy cateringowej.
Dziś wiem jedno: czasem trzeba zaufać czemuś większemu niż my sami. Modlitwa nie rozwiązała moich problemów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – ale dała mi siłę, żeby działać i nie poddać się.
Czy wiara naprawdę może zmienić życie? Czy to tylko zbieg okoliczności? Nie wiem… Ale wiem, że wtedy znalazłam nadzieję tam, gdzie najmniej się jej spodziewałam.