Zostawiła mnie żona, a rodzina się ode mnie odwróciła – wtedy na przystanku spotkałem kogoś, kto odmienił moje życie
Stałem na przystanku przy ulicy Słowackiego, trzymając w ręku plastikową torbę z resztkami chleba i tanim piwem. Był luty, śnieg topniał pod nogami, a ja czułem się jak śmieć. Wczoraj żona powiedziała mi: „Wyprowadź się. Nie chcę cię już widzieć. Zniszczyłeś wszystko.” Nie miałem dokąd pójść – matka zamknęła przede mną drzwi, mówiąc tylko: „Nie będę się tobą zajmować. Masz 38 lat, radź sobie sam.” Dzieci? Syn nie odebrał telefonu od tygodnia. Córka napisała tylko SMS: „Nie dzwoń do mnie więcej.”
Wtedy na przystanku pojawiła się ona – Marta. Miała na sobie starą zieloną kurtkę i szalik w kratę. Wyglądała na zmęczoną życiem, ale jej oczy były ciepłe. Usiadła obok mnie na ławce i przez chwilę milczeliśmy. W końcu zapytała: „Czekasz na autobus czy na cud?”
Zaśmiałem się gorzko. „Na cud już nie liczę.”
Spojrzała na mnie uważnie. „Wiesz, ja też kiedyś myślałam, że wszystko straciłam. Ale czasem trzeba spaść na samo dno, żeby zobaczyć, kto naprawdę wyciągnie do ciebie rękę.”
Nie wiem dlaczego, ale opowiedziałem jej wszystko – o tym, jak straciłem pracę w magazynie budowlanym przez głupią kłótnię z szefem, jak żona Basia coraz częściej wracała późno do domu i w końcu przyłapałem ją na zdradzie. O tym, jak dzieci stanęły po jej stronie, bo „tata zawsze był nerwowy”. O tym, jak matka od lat powtarzała mi, że jestem nieudacznikiem i tylko ojciec czasem stawał w mojej obronie – ale on zmarł dwa lata temu.
Marta słuchała w milczeniu. Potem powiedziała: „Chodź ze mną. Mam pokój do wynajęcia. Nie jest luksusowo, ale przynajmniej nie zamarzniesz.”
Nie miałem nic do stracenia. Poszedłem za nią do starej kamienicy przy ulicy Kościuszki. Pokój był mały, ściany obdrapane, ale ciepły. Marta zaparzyła herbatę i postawiła przede mną talerz zupy.
„Nie musisz mi płacić od razu” – powiedziała. – „Wiem, jak to jest być na dnie.”
Zamieszkałem u niej. Przez pierwsze dni spałem po kilkanaście godzin – byłem wykończony psychicznie i fizycznie. Marta nie zadawała pytań. Czasem tylko zostawiała na stole kanapki albo czekoladę. Po tygodniu zapytała:
– Masz jakiś fach? Coś umiesz robić?
– Trochę się znam na hydraulice i elektryce…
– To dobrze. Sąsiadce cieknie kran, a ja nie mam pojęcia jak to naprawić.
Pomogłem jej. Potem naprawiłem światło u starszej pani z parteru. Ktoś dał mi 20 złotych, ktoś inny słoik ogórków. Marta patrzyła na mnie z dumą.
Wieczorami rozmawialiśmy przy herbacie. Opowiadała mi o swoim życiu – o mężu alkoholiku, który bił ją przez lata i w końcu zostawił dla młodszej kobiety; o synu, który wyjechał do Anglii i nie odzywa się od trzech lat; o matce, która umarła nagle na zawał.
Pewnego wieczoru usłyszałem pukanie do drzwi. To była Basia – moja żona.
– Musimy porozmawiać – powiedziała chłodno.
– O czym? – zapytałem.
– O alimentach. I o tym, żebyś nie kontaktował się z dziećmi.
Marta stała za mną w drzwiach.
– Proszę pani – powiedziała spokojnie – tu jest jego dom teraz. Jeśli chce pani rozmawiać o pieniądzach, proszę napisać pismo do sądu.
Basia spojrzała na nią z pogardą.
– Kim pani jest? Jego nową kochanką?
– Jestem człowiekiem, który wie co to znaczy być samotnym.
Basia trzasnęła drzwiami.
Po tej rozmowie długo nie mogłem dojść do siebie. Marta usiadła obok mnie na łóżku.
– Nie pozwól jej cię złamać – powiedziała cicho.
– Ale dzieci… One mnie nienawidzą.
– Dzieci dorosną i same zobaczą prawdę. Teraz musisz zadbać o siebie.
Zacząłem pracować dorywczo – raz malowałem mieszkanie, raz pomagałem przy remoncie sklepu spożywczego. Marta zawsze czekała wieczorem z obiadem i uśmiechem.
Któregoś dnia zadzwonił mój syn Kacper.
– Tata… Mama mówi, że już nas nie kochasz.
– To nieprawda! Kocham cię bardzo…
– Czemu odszedłeś?
– To mama mnie wyrzuciła…
Rozłączył się bez słowa.
Płakałem wtedy pierwszy raz od lat. Marta przytuliła mnie mocno.
– Musisz być cierpliwy – szepnęła. – Oni wrócą.
Minęły miesiące. Z Martą staliśmy się sobie coraz bliżsi – dzieliliśmy codzienność: zakupy w Biedronce, spacery po parku, wspólne gotowanie pierogów na Wigilię (pierwszą od lat spędzoną bez rodziny). Czasem kłóciliśmy się o drobiazgi: ona chciała oszczędzać światło, ja zostawiałem je w łazience; ona lubiła porządek, ja zostawiałem narzędzia wszędzie. Ale zawsze potrafiliśmy się pogodzić.
Pewnego dnia przyszła do nas matka Marty – pani Helena. Od progu zaczęła narzekać:
– Znowu przyprowadziłaś jakiegoś darmozjada? Zawsze musisz ratować pijaków i nieudaczników!
Marta zacisnęła usta.
– Mamo, to mój dom i moje życie! Jeśli ci się nie podoba, możesz wyjść!
Pani Helena spojrzała na mnie z pogardą:
– Tacy jak ty zawsze wykorzystują dobre serce mojej córki!
Po tej wizycie Marta była smutna przez kilka dni. Widziałem jak bardzo przeżywa słowa matki. Wieczorem usiadłem obok niej:
– Przepraszam… Może lepiej będzie jak się wyprowadzę?
– Nie! – krzyknęła nagle. – Jesteś tu potrzebny… Ja też potrzebuję kogoś bliskiego.
Wtedy pierwszy raz pocałowałem Martę.
Od tego dnia byliśmy razem oficjalnie. Ludzie w kamienicy zaczęli plotkować: „Ta Marta to zawsze miała słabość do przegranych”, „On pewnie zaraz ją zostawi”. Ale my mieliśmy siebie i to wystarczało.
Po roku zadzwonił mój syn Kacper:
– Tata… Mogę cię odwiedzić?
Przyjechał z plecakiem i łzami w oczach.
– Mama znalazła sobie nowego faceta… On mnie nie lubi…
Przytuliłem go mocno.
– Zawsze możesz tu wrócić synu.
Od tamtej pory powoli odbudowywałem relacje z dziećmi. Córka jeszcze długo nie chciała ze mną rozmawiać, ale po dwóch latach napisała maila: „Tato… Przepraszam.”
Dziś mieszkam z Martą w tej samej kamienicy. Pracuję jako złota rączka dla sąsiadów i czuję się potrzebny. Czasem odwiedzają nas dzieci Marty i moje dzieci – siadamy razem przy stole i śmiejemy się z dawnych trosk.
Często myślę o tamtym lutowym wieczorze na przystanku. Gdyby nie Marta… Może już by mnie nie było? Czy przypadkowe spotkanie może naprawdę uratować życie? A może to my sami musimy nauczyć się prosić o pomoc i otworzyć serce na drugiego człowieka? Co wy o tym sądzicie?