Zamknięte drzwi, otwarte rany – historia Marii z bloku na Pradze

Zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi na dwa zamki, usłyszałam za sobą znajome, natarczywe pukanie. Zamarłam. To nie był listonosz ani sąsiadka z dołu, która czasem pożyczała cukier. To był mój brat, Piotr. Po raz pierwszy od pięciu lat stał pod moimi drzwiami, a ja – Maria – czułam, jak serce wali mi w piersi tak mocno, że aż zabrakło mi tchu.

– Otworzysz w końcu? – jego głos był zmęczony, ale stanowczy.

Nie chciałam go widzieć. Nie po tym wszystkim, co wydarzyło się w naszej rodzinie. Ale wiedziałam, że jeśli nie otworzę, będzie walił tak długo, aż obudzi cały blok. Praga-Północ nie śpi długo – tu każdy hałas to sensacja.

Otworzyłam drzwi na łańcuch.

– Czego chcesz? – zapytałam chłodno.

– Musimy pogadać. Mama jest w szpitalu. – Piotr spuścił wzrok, a ja poczułam znajome ukłucie w żołądku.

Mama. Od lat nie rozmawiałyśmy. Odkąd ojciec odszedł do innej kobiety i zostawił nas z długami, wszystko się posypało. Mama obwiniała mnie o to, że nie pomogłam jej wtedy bardziej, że wybrałam studia w Warszawie zamiast pracy w sklepie spożywczym w rodzinnej Wyszkowie. Piotr został z nią, ja uciekłam do miasta i zamknęłam się w swoim świecie.

– Co się stało? – spytałam cicho.

– Zawał. Jest na Banacha. Lekarze mówią, że powinna dojść do siebie, ale… – zawahał się – ona chce cię zobaczyć.

Przez chwilę milczałam. W głowie miałam obrazy z dzieciństwa: mama krzycząca na mnie za rozbite lustro, Piotr chowający się za moimi plecami przed ojcem pijakiem. Potem już tylko cisza i coraz większy dystans.

– Nie wiem, czy powinnam… – zaczęłam.

– Maria, ona naprawdę cię potrzebuje. I ja też. Nie dam rady sam wszystkiego ogarnąć.

Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie plecami. W mieszkaniu pachniało starą kawą i kurzem. Na stole leżały rachunki za prąd i gaz – zawsze płaciłam wszystko na czas, żeby nie mieć problemów z administracją. Pracowałam jako bibliotekarka w liceum na Targówku. Dzieciaki mówiły na mnie „szara myszka”, bo zawsze nosiłam szare swetry i długie spódnice. Nikt nie wiedział, że pod tą szarością kryje się burza emocji i żalów.

W końcu zdecydowałam się pojechać do szpitala. W autobusie 190 patrzyłam przez okno na szare bloki i ludzi spieszących się do pracy. Przypomniało mi się dzieciństwo: mama smażąca placki ziemniaczane na starym piecu, Piotr bawiący się resorakami pod stołem. Potem wszystko się zmieniło.

W szpitalu mama leżała blada i wychudzona.

– Marysiu… – wyszeptała, gdy weszłam do sali.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Usiadłam przy jej łóżku i przez chwilę milczałyśmy.

– Przepraszam… – powiedziała nagle mama. – Za wszystko. Za to, że cię odtrąciłam.

Łzy napłynęły mi do oczu. Chciałam ją przytulić, ale coś mnie blokowało.

– Ja też przepraszam – wyszeptałam. – Za to, że uciekłam.

Przez kolejne dni odwiedzałam ją codziennie. Piotr przychodził rzadziej – miał dwójkę dzieci i żonę, która nie znosiła mojej obecności w ich życiu. Kiedyś byłam dla nich ciocią od prezentów na święta, teraz byłam tylko wspomnieniem rodzinnych kłótni.

Pewnego dnia Piotr przyszedł do mnie wieczorem.

– Słuchaj, musimy pogadać o mieszkaniu po mamie. Ona chce je przepisać na ciebie.

Zatkało mnie.

– Ale dlaczego? Przecież ty się nią opiekowałeś przez te wszystkie lata!

– Bo ona uważa, że ty masz gorzej w życiu. Że jesteś sama… – Piotr spojrzał na mnie z wyrzutem. – A ja? Ja mam dzieci, kredyt na dom pod Wołominem i żonę, która ledwo ze mną wytrzymuje!

Poczułam gniew.

– Myślisz, że ja chciałam być sama? Że to był mój wybór?

– A nie był? Zawsze byłaś taka zamknięta! Nawet jak tata nas bił, to nigdy nie płakałaś przy nas! Wszystko trzymałaś w sobie!

Wybuchłam:

– Bo musiałam być silna! Dla ciebie! Dla mamy! A potem już nie umiałam inaczej!

Piotr wyszedł trzaskając drzwiami.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy w napięciu. Mama powoli dochodziła do siebie, ale atmosfera między mną a Piotrem była coraz gorsza. Jego żona przestała odbierać moje telefony. W pracy czułam się jeszcze bardziej wyobcowana niż zwykle – koleżanki plotkowały o swoich dzieciach i mężach, a ja udawałam, że jestem zajęta katalogowaniem książek.

W końcu mama wróciła do domu. Zamieszkała ze mną na Pradze – Piotr nie miał warunków u siebie. Każdy dzień był próbą sił: mama narzekała na moje gotowanie („Twoje zupy są za słone!”), ja próbowałam zachować spokój.

Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem przy stole.

– Marysiu… Ty naprawdę jesteś szczęśliwa?

Zaskoczyło mnie to pytanie.

– Nie wiem… Może nigdy nie byłam szczęśliwa tak naprawdę.

Mama spojrzała na mnie smutno.

– Ja też nie byłam… Ale może jeszcze możemy coś zmienić?

Wtedy zadzwonił telefon – Piotr. Odebrałam niechętnie.

– Mama jest u ciebie? – zapytał chłodno.

– Tak.

– Dobrze… Bo dzieci chcą ją zobaczyć w niedzielę. Przyjedziemy wszyscy.

Niedziela była jak pole minowe. Piotr przyjechał z żoną Anią i dziećmi: Zosią i Michałem. Ania ledwo powiedziała mi „dzień dobry”. Mama starała się być miła dla wszystkich, ale atmosfera była napięta jak struna.

W pewnym momencie Zosia podeszła do mnie z rysunkiem:

– Ciociu Marysiu, narysowałam ci domek! Żebyś nie była już sama!

Łzy napłynęły mi do oczu po raz pierwszy od lat przy rodzinie.

Po ich wyjściu mama objęła mnie drżącymi rękami.

– Widzisz? Może jeszcze nie wszystko stracone…

Dziś siedzę przy oknie mojego mieszkania na Pradze i patrzę na dzieci bawiące się na podwórku. Myślę o tym wszystkim, co straciłam przez dumę i lęk przed bliskością. Może jeszcze mogę naprawić relacje z bratem? Może mogę być dla Zosi prawdziwą ciocią?

Czy naprawdę samotność jest wyborem? A może to tylko mur, który sami budujemy wokół własnego serca? Co wy o tym sądzicie?