Zaginiona młodość: 40 lat, bez rodziny i dzieci, a serce w ruinach. Historia Joanny z Radomia
Wszystko zaczęło się od krzyku mojej matki: — Joasia! Znowu wróciłaś po północy! — Jej głos odbijał się echem w ciasnym mieszkaniu na radomskim osiedlu. Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata i byłam przekonana, że świat należy do mnie. Wysoka, szczupła, z burzą ciemnych włosów i oczami, które ponoć potrafiły zatrzymać każdego chłopaka na ulicy. Ale ja nie chciałam chłopców z osiedla. Ja chciałam czegoś więcej.
— Mamo, przestań! — rzuciłam zniecierpliwiona, trzaskając drzwiami swojego pokoju. — To moje życie!
Nie wiedziałam wtedy, że te słowa będą mnie prześladować przez kolejne dekady.
Pierwszy raz zakochałam się w kimś, kto nie był dla mnie. Marek — wykładowca na mojej uczelni, żonaty, ojciec dwójki dzieci. Był starszy o szesnaście lat, miał w sobie coś magnetycznego. — Joasiu, jesteś taka dojrzała jak na swój wiek — szeptał mi do ucha po wykładach, kiedy spotykaliśmy się w kawiarni przy Plantach.
Wierzyłam mu. Wierzyłam w każde słowo, w każdą obietnicę. — Kiedyś będziemy razem — powtarzał. — Muszę tylko wszystko poukładać.
Czekałam. Rok, dwa lata. Ukrywałam się przed znajomymi, kłamałam matce. — Znowu byłaś z nim? — pytała coraz bardziej rozgoryczona. — On nigdy nie zostawi żony!
— Nie znasz go! — krzyczałam przez łzy.
Pewnego dnia Marek po prostu przestał odbierać telefony. Przyszedł mail: „Joanno, przepraszam. Nie mogę tego dłużej ciągnąć. Muszę być ojcem dla moich dzieci.”
Pamiętam, jak siedziałam wtedy na ławce pod blokiem i patrzyłam w ciemne niebo Radomia. Było mi zimno i pusto jak nigdy wcześniej.
Matka próbowała mnie pocieszać: — Jeszcze spotkasz kogoś porządnego. Ale ja już wtedy nie wierzyłam w bajki.
Minęły dwa lata. Pracowałam w aptece na rogu Żeromskiego i Sienkiewicza. Tam poznałam Pawła — farmaceutę z sąsiedniego miasta. Był cichy, spokojny, zawsze z książką pod pachą. Zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia.
— Joasiu, zabiorę cię do kina? — zapytał nieśmiało pewnego dnia.
Zgodziłam się. Potrzebowałam ciepła i normalności.
Przez rok było dobrze. Paweł był troskliwy, dbał o mnie jak nikt wcześniej. Ale kiedy zaczęłam mówić o ślubie i dzieciach, nagle zaczął się wycofywać.
— Jeszcze nie jestem gotowy — tłumaczył się wieczorami przy herbacie.
— Paweł, mam już dwadzieścia siedem lat! Ile mam czekać?
— Nie wiem… Może jeszcze trochę…
Czekałam kolejne dwa lata. W końcu pewnego dnia zobaczyłam go w kawiarni z inną kobietą. Trzymali się za ręce i śmiali się tak, jak nigdy nie śmiał się ze mną.
Zerwałam z nim natychmiast. Znów zostałam sama.
Wtedy zaczęły się rodzinne konflikty. Matka coraz częściej wypominała mi błędy:
— Gdybyś była mądrzejsza, już dawno miałabyś męża i dzieci! Patrz na twoją kuzynkę Kasię — trójka dzieci, dom pod Radomiem!
— Mamo, to nie jest takie proste!
— Nie jest proste? Ty po prostu zawsze wybierasz źle!
Te słowa bolały bardziej niż samotność.
Próbowałam uciec od rodzinnych awantur i wyjechałam do Warszawy. Tam życie wydawało się łatwiejsze — nikt mnie nie znał, nikt nie oceniał.
Zaczęłam pracę w dużej firmie farmaceutycznej jako przedstawicielka handlowa. Tam poznałam Bartka — szefa działu sprzedaży. Przystojny, pewny siebie, zawsze otoczony wianuszkiem kobiet.
— Joanna, jesteś inna niż wszystkie — powiedział na jednym z firmowych wyjazdów integracyjnych pod Warszawą.
Wpadłam po uszy. Bartek był żonaty, miał syna w podstawówce.
— Moje małżeństwo to fikcja — tłumaczył mi szeptem w hotelowym pokoju. — Z tobą czuję się naprawdę szczęśliwy.
Znowu uwierzyłam w niemożliwe.
Przez trzy lata żyłam w cieniu jego rodziny. Święta spędzałam sama, a on tłumaczył:
— Muszę być z synem… Wiesz przecież…
W końcu jego żona dowiedziała się o wszystkim i zagroziła rozwodem. Bartek wybrał rodzinę.
— Przepraszam… Nie mogę ci tego zrobić…
Miałam wtedy trzydzieści pięć lat i poczucie, że już nigdy nie będę szczęśliwa.
Zaczęły się problemy zdrowotne — bezsenność, ataki paniki, płacz bez powodu. Próbowałam terapii, ale nawet psycholog powtarzała:
— Musi pani nauczyć się kochać siebie.
Tylko jak to zrobić, kiedy całe życie słyszało się od matki i kolejnych mężczyzn, że jest się niewystarczającą?
Rodzina coraz bardziej odsuwała się ode mnie. Na święta jeździłam sama do Radomia i słuchałam przy stole:
— A ty kiedy kogoś przyprowadzisz? Ile jeszcze będziesz czekać?
W końcu przestałam jeździć w ogóle.
Dziś mam czterdzieści lat. Mieszkam sama w wynajmowanym mieszkaniu na warszawskiej Pradze. Każdego ranka patrzę w lustro i pytam siebie: „Co zrobiłaś ze swoim życiem?”
Czasem spotykam stare znajome z liceum na Facebooku: zdjęcia dzieci na komuniach, rodzinne wakacje nad Bałtykiem… A ja? Mam tylko zdjęcia z samotnych spacerów po Łazienkach.
Ostatnio zadzwoniła do mnie kuzynka Kasia:
— Joasia… Wiesz… Może jeszcze wszystko przed tobą? Może spróbuj adopcji? Albo chociaż psa?
Uśmiechnęłam się smutno:
— Kasiu… Ja już nawet nie wiem, czy potrafię jeszcze kochać kogokolwiek.
Czasem myślę o tym wszystkim jak o złym śnie. O straconej młodości, o błędach powtarzanych jak refren tej samej piosenki.
Ale najbardziej boli mnie to jedno pytanie: czy gdybym wtedy posłuchała matki i nie zakochała się w żonatym Marku… czy dziś byłabym szczęśliwa?
Może ktoś z was zna odpowiedź? Czy naprawdę sami wybieramy swój los? Czy to los wybiera nas?