Wstydzę się własnego ojca – historia, która boli do dziś

Wszystko zaczęło się od trzasku drzwi i krzyku, który przeszył ciszę naszego mieszkania na warszawskim Targówku. Miałem wtedy dziewięć lat i już wiedziałem, że jeśli tata wraca po zmroku, to lepiej schować się do pokoju i udawać, że śpię. Ale tego wieczoru nie zdążyłem. Ojciec wpadł do kuchni, potknął się o buty, które zostawiłem pod stołem, i wrzasnął: „Ile razy mam powtarzać, żeby tu był porządek?!”. Mama próbowała go uspokoić, ale on tylko machnął ręką i rzucił pustą butelką po piwie w ścianę. Szkło rozprysło się tuż obok mojej głowy.

– Przepraszam, tato – wyszeptałem, choć nie wiedziałem za co.

– Zamknij się, Michał! – ryknął. – Przez ciebie człowiek nie ma nawet chwili spokoju!

Mama zabrała mnie do pokoju. Szeptała: „Nie przejmuj się, on taki nie jest naprawdę. To przez pracę, przez życie…”. Ale ja już wtedy wiedziałem, że to kłamstwo. Ojciec był taki zawsze – głośny, nieprzewidywalny, czasem czuły, ale częściej okrutny.

W szkole byłem cichy. Nauczycielka od polskiego, pani Nowak, pytała: „Michałku, czemu jesteś taki zamyślony?”. Nie umiałem odpowiedzieć. Koledzy śmiali się ze mnie, bo nigdy nie zapraszałem ich do domu. Bałem się, że zobaczą mojego ojca – pijanego, brudnego, krzyczącego na mamę. Raz tylko zaprosiłem Tomka. Tata akurat spał na kanapie w salonie w samych slipach, a mama próbowała przykryć go kocem.

– Twój stary to jakiś menel? – zapytał Tomek po cichu.

Zacisnąłem pięści i udawałem, że nie słyszę. Ale od tamtej pory już nikt mnie nie zapraszał na urodziny ani nie chciał przychodzić do mnie.

Najgorsze były święta. W Wigilię mama zawsze płakała przy lepieniu pierogów. Ojciec obiecywał, że nie będzie pił, ale już po południu czuć było od niego wódkę. Kiedyś rzucił talerzem o podłogę i wykrzyczał: „Po co te całe święta? I tak nic z tego nie ma!”. Babcia próbowała go uciszyć:

– Zbyszek, opanuj się! Dzieci patrzą!

Ale on tylko parsknął śmiechem i wyszedł na klatkę schodową zapalić papierosa.

Wstydziłem się go coraz bardziej. Wstydziłem się jego przekleństw na ulicy, tego jak zaczepiał sąsiadów pod sklepem spożywczym i jak wyzywał mamę przy ludziach. Kiedy miałem trzynaście lat, przyszedł do szkoły na wywiadówkę pijany. Wszedł do klasy chwiejnym krokiem i powiedział do wychowawczyni:

– Pani tu nie będzie mi mówić, jak mam wychowywać syna!

Wszyscy patrzyli na mnie z litością albo rozbawieniem. Po powrocie do domu zamknąłem się w łazience i płakałem tak długo, aż mama zaczęła dobijać się do drzwi.

– Michałku, proszę cię…

– Nienawidzę go! – krzyknąłem przez łzy.

Mama tylko westchnęła i odeszła.

Z czasem nauczyłem się żyć w cieniu ojca. Unikałem go jak ognia. Wychodziłem z domu wcześnie rano i wracałem późnym wieczorem. Chodziłem po Warszawie bez celu – po parku Bródnowskim, po bazarku przy Trockiej. Marzyłem o tym, żeby mieć innego ojca. Albo żadnego.

Kiedy miałem siedemnaście lat, mama zachorowała na raka piersi. Ojciec wtedy jeszcze bardziej pogrążył się w alkoholu. Czasem nie wracał na noc, czasem przynosił do domu obcych ludzi – kolegów z pracy albo przypadkowych znajomych spod monopolowego.

Pewnego dnia wróciłem ze szkoły i zobaczyłem mamę siedzącą na podłodze w kuchni. Trzymała się za głowę i cicho szlochała.

– Co się stało? – zapytałem przerażony.

– Twój ojciec… zabrał mi pieniądze na leki…

Wtedy coś we mnie pękło. Wybiegłem z mieszkania i znalazłem go pod sklepem.

– Oddaj mamie pieniądze! – wrzasnąłem na cały głos.

Ludzie patrzyli na nas z ciekawością i politowaniem. Ojciec spojrzał na mnie mętnym wzrokiem:

– Ty gówniarzu… Jak śmiesz tak do mnie mówić?

– Jesteś żałosny! – wykrzyczałem i uciekłem.

Od tamtej pory przestałem z nim rozmawiać. Przez dwa lata mieszkaliśmy pod jednym dachem jak obcy ludzie. Mama umarła tuż przed moją maturą. Na pogrzebie ojciec był pijany jak bela i próbował śpiewać „Barkę” razem z księdzem. Wszyscy krewni patrzyli na mnie z litością.

Po maturze wyprowadziłem się do akademika na Ochocie. Próbowałem zacząć nowe życie – bez ojca, bez wspomnień o nim. Ale on dzwonił do mnie co kilka tygodni:

– Synu… Michał… pomóż mi…

Nigdy nie odbierałem.

Minęło dziesięć lat. Mam żonę, dwoje dzieci i własne mieszkanie na Białołęce. Staram się być innym ojcem niż mój własny – czułym, obecnym, trzeźwym. Ale czasem łapię się na tym, że krzyczę na syna za bałagan w pokoju albo ignoruję córkę, bo jestem zmęczony po pracy. Wtedy ogarnia mnie strach: czy historia zatoczy koło?

Kilka miesięcy temu dostałem telefon ze szpitala na Bródnie:

– Panie Michale, pański ojciec jest w ciężkim stanie…

Pojechałem tam z duszą na ramieniu. Zobaczyłem go – wychudzonego starca z żółtą skórą i pustym spojrzeniem.

– Michał… przepraszam…

Nie wiedziałem co powiedzieć. Stałem nad nim długo w milczeniu.

– Synu… czy możesz mi wybaczyć?

Łzy napłynęły mi do oczu.

– Nie wiem… – wyszeptałem szczerze.

Ojciec umarł dwa dni później. Na pogrzebie było tylko kilka osób z rodziny i sąsiadka z klatki obok.

Dziś często myślę o nim – o tym wszystkim bólu i wstydzie, który mi zostawił. Czy można naprawdę wybaczyć rodzicowi takie dzieciństwo? Czy da się kiedyś przestać się go wstydzić?

A może każdy z nas nosi w sobie cień swojej rodziny – i tylko od nas zależy, czy pozwolimy mu rządzić naszym życiem? Co wy o tym sądzicie?