Taniec we dwoje: historia zaczęta od nagłego kryzysu zdrowotnego
Zaczęło się od krzyku. – Proszę pani! Ratunku! – rozległo się na korytarzu sanatorium w Polanicy-Zdroju. Wyrwałam się z zamyślenia, z książką w ręku, i pobiegłam za pielęgniarką. W pokoju leżał mężczyzna, twarz miał szarą jak popiół, oczy szeroko otwarte ze strachu. – Jestem lekarzem – powiedziałam automatycznie, choć przecież przyjechałam tu odpocząć od ludzi, od problemów, od siebie. – Proszę podać mi ciśnieniomierz i leki z szafki! – rzuciłam do pielęgniarki. Zmierzyłam ciśnienie – 210/120. W głowie miałam tylko jedno: nie pozwolę mu umrzeć.
Kiedy wszystko się uspokoiło, a lekarz dyżurny przejął pacjenta, usiadłam na korytarzu i poczułam, jak drżą mi ręce. – Dziękuję pani… – usłyszałam cichy głos. Podniosłam wzrok. Mężczyzna był już przytomny, blady, ale uśmiechał się z wdzięcznością. – Jerzy Malec – przedstawił się. – Marta Zielińska – odpowiedziałam, choć miałam ochotę zniknąć.
Nie chciałam się angażować. Po rozwodzie z mężem, który zostawił mnie dla młodszej koleżanki z pracy, po latach walki o dzieci i dom, miałam dość ludzi i ich problemów. Ale Jerzy był inny. Następnego dnia przyniósł mi kawę do altanki w parku. – Chciałem podziękować za wczoraj – powiedział nieśmiało. – Nie trzeba… – zaczęłam, ale on usiadł obok i zaczął opowiadać o swoim życiu. O tym, jak żona zmarła nagle na raka, jak syn wyjechał do Anglii i nie chce wracać, jak czuje się samotny w wielkim domu pod Wrocławiem.
– Wie pani, co jest najgorsze? Cisza. Taka, która dzwoni w uszach nocą. – Znam to – odpowiedziałam cicho.
Wieczorem była potańcówka dla kuracjuszy. Siedziałam sama przy stoliku, obserwując ludzi tańczących do przebojów sprzed lat. Nagle Jerzy podszedł i wyciągnął rękę. – Zatańczysz ze mną? – zapytał. Zawahałam się. Ostatni raz tańczyłam z mężem na naszym dwudziestoleciu ślubu, tuż przed tym, jak powiedział mi o kochance. Ale coś mnie pchnęło do przodu.
Tańczyliśmy powoli, niezgrabnie, śmiejąc się z własnych potknięć. – Dawno nie czułem się tak lekko – szepnął Jerzy. Poczułam ukłucie zazdrości ze strony sąsiadki z pokoju obok, pani Haliny, która od początku pobytu próbowała zwrócić na siebie uwagę Jerzego. Następnego dnia przy śniadaniu usłyszałam jej szept do innej kuracjuszki: – Ta Zielińska to chyba myśli, że jak jest lekarką, to jej wszystko wolno… Ale Jerzy nie zwracał na to uwagi.
Zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu. Chodziliśmy na spacery po parku zdrojowym, rozmawialiśmy o dzieciach, o samotności, o tym, jak trudno zacząć wszystko od nowa po pięćdziesiątce. Pewnego dnia zadzwoniła moja córka: – Mamo, czy ty tam kogoś poznałaś? Słyszałam od cioci Basi, że widziała cię z jakimś panem na deptaku… – Westchnęłam ciężko. Moje dzieci nigdy nie pogodziły się z rozwodem rodziców i zawsze miały mi za złe, że nie walczyłam o ojca bardziej.
– To tylko znajomy z sanatorium – skłamałam.
Ale wieczorem Jerzy zaprosił mnie do swojego pokoju na herbatę. Siedzieliśmy przy oknie otwartym na park, słuchając świerszczy i śmiechu młodych ludzi wracających z dyskoteki w centrum miasta.
– Marta… boję się wracać do pustego domu – powiedział nagle Jerzy. – Może byś… może byśmy spróbowali razem? Nie musisz odpowiadać teraz.
Zamilkłam. Przypomniałam sobie awantury z byłym mężem o pieniądze i dzieci, wieczne pretensje teściowej, która twierdziła, że „żona lekarza powinna być wdzięczna za wszystko”. Przypomniałam sobie samotne święta i łzy w poduszkę.
– Nie wiem… boję się zaufać jeszcze raz – wyszeptałam.
Następnego dnia dostałam wiadomość od syna: „Mamo, słyszałem od babci Haliny (tej samej sąsiadki!), że masz nowego faceta! Nie rób nam wstydu!” Poczułam gniew i żal jednocześnie. Dlaczego moje szczęście ma być powodem do wstydu? Dlaczego kobieta po pięćdziesiątce ma już tylko siedzieć cicho i niańczyć wnuki?
Wieczorem spotkałam Jerzego pod altanką. Był smutny.
– Syn napisał mi dzisiaj maila… Że jestem żałosny, że „stary chłop powinien siedzieć w domu”… Że nie powinienem szukać nikogo po śmierci mamy… – urwał głos.
– Moje dzieci też mają mi za złe każdą próbę bycia szczęśliwą… – odpowiedziałam gorzko.
– Może to my jesteśmy egoistami? Może powinniśmy żyć tylko dla nich? – zapytał Jerzy.
– A może oni są egoistami? Może boją się tylko tego, że przestaniemy być im potrzebni?
Cisza między nami była ciężka jak ołów.
W ostatni dzień turnusu Jerzy poprosił mnie o wspólny spacer po parku. Zatrzymaliśmy się przy fontannie.
– Marta… ja wiem, że to szaleństwo po tak krótkim czasie… Ale czy moglibyśmy spróbować? Nie chcę wracać do pustego domu. Chciałbym mieć kogoś obok siebie rano przy kawie… Kogoś, kto rozumie moje lęki i nie ocenia mnie za przeszłość.
Patrzyłam mu w oczy długo.
– Daj mi czas… Muszę porozmawiać z dziećmi. Muszę poukładać sobie wszystko w głowie.
Po powrocie do domu czekała mnie burza. Córka płakała: „Mamo! Ty chcesz mnie zostawić? Przecież masz wnuki!” Syn milczał przez tydzień. Teściowa zadzwoniła: „Wstyd! Co ludzie powiedzą?”
Ale ja już wiedziałam jedno: nie chcę umierać samotnie tylko dlatego, że komuś tak wygodniej.
Po miesiącu zadzwoniłam do Jerzego.
– Przyjedź do mnie na weekend – powiedziałam drżącym głosem.
Przyjechał z różami i sernikiem własnej roboty (okazało się, że pieczenie to jego sposób na stres). Usiedliśmy razem przy stole w mojej kuchni i poczułam spokój pierwszy raz od lat.
Dziś minął rok od tamtego dnia w sanatorium. Dzieci powoli zaakceptowały Jerzego (choć czasem jeszcze słyszę kąśliwe uwagi). Sąsiadka Halina już nie plotkuje (chyba znalazła sobie nowy obiekt zainteresowania). A ja? Ja znów tańczę przez życie we dwoje.
Czasem pytam siebie: czy naprawdę trzeba było przeżyć tyle bólu i upokorzeń, żeby znów poczuć smak szczęścia? Czy każda druga szansa musi być okupiona walką z bliskimi? Może to właśnie jest cena za odwagę bycia sobą?
A wy? Czy mieliście kiedyś odwagę zawalczyć o własne szczęście mimo sprzeciwu najbliższych?