Nie potrafiłam pokochać dzieci mojego męża – ta walka mnie przerosła

Wszystko zaczęło się od krzyku. „Nie jesteś moją mamą!” – wrzasnęła Zosia, trzynastoletnia córka mojego męża, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż obrazek z Matką Boską spadł ze ściany. Stałam w korytarzu, ściskając w dłoniach talerz z jej ulubionymi naleśnikami. Ręce mi drżały. W kuchni czekał już na mnie Adam – mój mąż – z miną pełną bezradności. „Ola, daj jej czas. Ona musi się przyzwyczaić” – powiedział cicho, jakby sam nie wierzył w te słowa.

Nazywam się Aleksandra Zielińska. Mam 38 lat, jestem nauczycielką w podstawówce na warszawskim Mokotowie. Zawsze marzyłam o rodzinie, ale życie układało się inaczej. Poznałam Adama dwa lata po jego rozwodzie. Był czuły, dojrzały, miał dwójkę dzieci: Zosię i ośmioletniego Kacpra. Ich matka, Iwona, zostawiła Adama dla innego mężczyzny i wyjechała do Niemiec. Adam został sam z dziećmi i domem na obrzeżach miasta.

Zakochałam się w nim bez pamięci. Wydawało mi się, że jestem gotowa na wszystko – nawet na bycie macochą. Przez pierwsze miesiące spotykaliśmy się tylko we dwoje. Adam mówił: „Nie chcę cię rzucać na głęboką wodę”. Ale kiedy po roku poprosił mnie o rękę, wiedziałam, że czas wejść do tej rodziny naprawdę.

Przeprowadziłam się do ich domu w Piasecznie. Pierwszy wieczór był pełen napięcia. Zosia patrzyła na mnie spode łba, a Kacper chował się za plecami ojca. „Cześć, jestem Ola” – powiedziałam z uśmiechem. Zosia wzruszyła ramionami i wyszła do swojego pokoju. Kacper tylko skinął głową.

Próbowałam wszystkiego: wspólne gotowanie, gry planszowe, wyjścia do kina. Adam powtarzał: „Daj im czas”. Ale czas nie działał na moją korzyść.

Pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam, że ktoś rozlał sok na moją nową sukienkę zostawioną na krześle w salonie. „To nie ja!” – krzyczała Zosia, zanim jeszcze zdążyłam zapytać. Kacper płakał w swoim pokoju. Adam był w pracy. Zadzwoniłam do niego roztrzęsiona:
– Adam, ja już nie wiem, co robić! One mnie nienawidzą!
– Ola, proszę cię… To dzieci. One tęsknią za matką.
– A ja? Ja też mam uczucia! – wybuchłam.

Wieczorem Adam próbował rozmawiać z dziećmi. Słyszałam zza drzwi:
– Zosiu, Ola bardzo się stara…
– Nie obchodzi mnie to! Chcę mamy!

Po tej rozmowie Zosia przez tydzień nie odzywała się do mnie ani słowem. Kacper zaczął moczyć się w nocy. Czułam się jak intruz we własnym domu.

Najgorzej było w święta. W Wigilię usiadłam przy stole obok Adama, dzieci naprzeciwko. Zosia demonstracyjnie odsunęła talerz z barszczem i powiedziała:
– Mama robiła lepszy.
Adam spojrzał na mnie przepraszająco, ale nie powiedział nic.

Po kolacji zadzwoniła Iwona z Niemiec. Dzieci zamknęły się w pokoju z telefonem na głośniku:
– Kochani, tęsknię za wami…
Słyszałam przez drzwi ich śmiechy i płacz.

Zaczęłam mieć koszmary. Budziłam się w nocy zlana potem, słysząc w głowie głos Zosi: „Nie jesteś moją mamą!” Próbowałam rozmawiać z Adamem:
– Może powinniśmy pójść do psychologa?
– Ola… Nie przesadzaj. To minie.
Ale nie mijało.

W pracy zaczęłam popełniać błędy. Dzieciaki pytały:
– Pani Olu, czemu jest pani smutna?
Nie umiałam odpowiedzieć.

Pewnego dnia dostałam anonimowy list do szkoły: „Zostaw nasze dzieci w spokoju! Nigdy nie będziesz ich matką!” Rozpoznałam pismo Iwony – była kiedyś moją koleżanką ze studiów.

Wieczorem wybuchła awantura:
– Adam! Ona mnie nienawidzi! Twoja była żona pisze do mnie listy!
– Ola… Nie wiem już, co robić…
– Może powinnam odejść?
Adam złapał mnie za rękę:
– Nie zostawiaj mnie…
Ale czułam się coraz bardziej samotna.

Kolejne tygodnie były jeszcze gorsze. Zosia zaczęła wracać późno do domu, przynosiła jedynki ze szkoły. Kacper zamknął się w sobie zupełnie. Adam coraz częściej wychodził wieczorami pod pretekstem pracy.

Pewnej nocy usłyszałam szloch za ścianą. Weszłam do pokoju Zosi:
– Co się stało?
– Odejdź! – krzyknęła i rzuciła poduszką w moją stronę.
Usiadłam na podłodze pod jej drzwiami i płakałam razem z nią – tylko ciszej.

W końcu poszliśmy do psychologa rodzinnego. Siedzieliśmy wszyscy przy jednym stole:
– Pani Olu, czy czuje pani więź z dziećmi Adama?
Zawahałam się:
– Próbuję… Ale nie potrafię ich pokochać jak własnych.
Zosia spojrzała na mnie z triumfem:
– Wiedziałam!
Adam spuścił głowę.

Po tej sesji było już tylko gorzej. Dzieci zaczęły otwarcie mnie ignorować. Adam zamknął się w sobie.

Któregoś dnia wróciłam do domu i zobaczyłam walizkę pod drzwiami swojego pokoju. Na niej karteczka: „Może będzie ci lepiej gdzie indziej” napisana dziecięcym pismem.

Spakowałam się tej samej nocy. Adam próbował mnie zatrzymać:
– Ola… Proszę…
Ale ja już nie miałam siły walczyć o rodzinę, która nigdy nie była moja.

Wyprowadziłam się do wynajmowanego mieszkania na Ursynowie. Przez pierwsze tygodnie nie mogłam spać ani jeść. W pracy wszyscy pytali:
– Co się stało?
Odpowiadałam wymijająco.

Adam dzwonił kilka razy, ale rozmowy były coraz krótsze:
– Przepraszam cię za wszystko…
– To nie twoja wina – mówiłam przez łzy.
Ale wiedziałam, że to koniec.

Minęły dwa lata od tamtych wydarzeń. Czasem mijam Adama i dzieci na ulicy – wyglądają na spokojnych, choć Zosia już mnie nie poznaje albo udaje, że nie widzi.

Czy żałuję? Nie wiem. Próbowałam być kimś dla nich, ale chyba nie można zmusić serca do miłości tam, gdzie ono nie chce bić.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy można pokochać cudze dzieci tak samo jak własne? A może czasem trzeba po prostu odejść – zanim straci się siebie całkowicie?

A wy? Czy ktoś z was próbował wejść do rodziny z przeszłością? Jak poradziliście sobie z byciem obcym pod własnym dachem?