Nie polegaj na mojej emeryturze – historia Marii z Torunia
– Mamo, nie rozumiem, jak możesz być taka zimna! – krzyknęła Justyna, trzaskając drzwiami kuchennymi. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, jej mąż, Paweł, już stał w progu z miną pełną wyrzutu.
– Pani Mario, przecież to tylko pożyczka na kilka miesięcy – powiedział cicho, jakby chciał mnie przekonać łagodnością. – My oddamy, naprawdę.
Zaparzyłam herbatę, choć ręce mi się trzęsły. W powietrzu wisiała ciężka cisza, przerywana tylko szumem starej lodówki. Spojrzałam na nich – moją jedyną córkę i jej męża. W ich oczach widziałam rozczarowanie i złość. Ale ja już nie mogłam. Nie po tym wszystkim.
Mam na imię Maria. Mam 68 lat i mieszkam w Toruniu na Rubinkowie, w dwupokojowym mieszkaniu z widokiem na blok naprzeciwko. Przez całe życie pracowałam jako pielęgniarka – najpierw na oddziale dziecięcym, potem na geriatrii. Owdowiałam wcześnie. Justynę wychowywałam sama, bez wsparcia rodziny, bo moi rodzice zmarli młodo, a brat wyjechał do Niemiec i kontakt się urwał.
Kiedy Justyna była mała, nie raz jadłyśmy chleb z masłem i cukrem, bo na nic więcej nie było. Zawsze powtarzałam jej: „Musisz liczyć na siebie. Świat nie jest sprawiedliwy”. Ale ona dorastała w innych czasach – studia za granicą, Erasmusy, potem ślub z Pawłem, który miał własną firmę budowlaną. Myślałam: „Może ona będzie miała łatwiej”.
Ale życie potrafi zaskoczyć. Paweł splajtował przez pandemię. Justyna zaszła w ciążę, potem przyszły bliźniaki – Julek i Lena. Kredyt hipoteczny na mieszkanie w nowym bloku na Jarze okazał się pułapką. Zaczęli dzwonić do mnie coraz częściej: „Mamo, pożyczysz?”, „Mamo, pomożesz?”.
Na początku dawałam ile mogłam – raz 500 złotych, raz tysiąc. Ale potem zaczęło mi brakować nawet na leki. Moja emerytura to 3200 złotych netto. Czynsz 1100 złotych, leki na serce i cukrzycę – 700 złotych miesięcznie. Jedzenie drożeje z tygodnia na tydzień. Ostatnio musiałam wybrać: zapłacić za prąd czy wykupić insulinę.
– Mamo, przecież masz oszczędności! – Justyna nie dawała za wygraną.
– Jakie oszczędności? – zapytałam gorzko. – Wszystko poszło na twoje studia i wasz ślub.
– Ale to było dawno! Teraz mamy dzieci! – jej głos drżał od emocji.
– Ja też mam swoje życie – powiedziałam cicho.
Paweł westchnął ciężko:
– Pani Mario, my nie chcemy pani krzywdy. Ale bank już grozi windykacją.
– A kto mi pomoże, jak zachoruję? Kto mi kupi leki? Kto zapłaci za prywatnego lekarza? – zapytałam ostro.
Wiedziałam, że jestem okrutna. Ale przez lata nauczyłam się jednego: nikt nie zadba o mnie tak jak ja sama.
Justyna zaczęła płakać:
– Myślałam, że rodzina jest od tego, żeby sobie pomagać…
– Pomagałam ci całe życie! – wybuchłam w końcu. – Oddałam ci wszystko! Nawet siebie!
Wtedy przypomniały mi się te wszystkie noce spędzone przy jej łóżku, kiedy miała gorączkę i płakała z bólu ucha. Przypomniały mi się święta bez prezentów i jej urodziny bez tortu, bo nie było za co kupić jajek i cukru. Przypomniały mi się jej pierwsze buty do szkoły kupione na raty i moja duma, kiedy dostała się na studia do Warszawy.
Ale teraz… Teraz byłam tylko starą kobietą z emeryturą ledwo starczającą na życie.
– Mamo… – Justyna podeszła bliżej i ścisnęła moją dłoń. – Przepraszam… Ja po prostu się boję.
Objęłam ją mocno. Wtedy usłyszałam Pawła:
– Może sprzedamy samochód? Albo przeprowadzimy się do mniejszego mieszkania?
Justyna spojrzała na niego z wyrzutem:
– To twoja wina! Gdybyś nie zainwestował w ten głupi interes z Krzyśkiem…
– A ty? Ty chciałaś mieć wszystko od razu! Nowe meble, wakacje w Egipcie! – Paweł podniósł głos.
Zaczęli się kłócić przy mnie jak dzieci. Poczułam się malutka i niepotrzebna. Chciałam wyjść z własnej kuchni.
Wtedy zadzwonił domofon – sąsiadka z dołu przyniosła mi pocztę. Wśród rachunków znalazłam list od ZUS-u: „Informujemy o waloryzacji świadczenia…” Uśmiechnęłam się gorzko – 70 złotych więcej miesięcznie.
Wróciłam do kuchni. Justyna siedziała zapłakana przy stole, Paweł patrzył przez okno.
– Posłuchajcie mnie – powiedziałam stanowczo. – Nie dam wam pieniędzy na ratę kredytu. Nie dlatego, że was nie kocham. Ale dlatego, że muszę zadbać o siebie. Jeśli ja zachoruję albo umrę z biedy, kto wam pomoże?
Zapadła cisza.
– Możecie zostać na obiedzie – dodałam łagodniej. – Mam jeszcze trochę rosołu i ziemniaków.
Jedliśmy w milczeniu. Julek i Lena bawili się w pokoju obok klockami Lego kupionymi jeszcze przeze mnie na zeszłe święta.
Po obiedzie Justyna podeszła do mnie:
– Mamo… może masz rację. Może musimy nauczyć się żyć skromniej.
Paweł skinął głową:
– Sprzedamy samochód i przeprowadzimy się do mniejszego mieszkania. Damy radę.
Przytuliłam ich oboje mocno.
Wieczorem zostałam sama w mieszkaniu. Siedziałam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzyłam na światła miasta. Czułam ulgę… ale też smutek i żal.
Czy bycie matką naprawdę oznacza oddanie wszystkiego aż do końca? Czy mam prawo postawić granicę nawet wobec własnych dzieci? A może jestem po prostu egoistką? Co wy byście zrobili na moim miejscu?