„Myślałam, że nie przyjdziesz…” – historia powrotu, który wszystko zmienił
„Myślałam, że nie przyjdziesz…” – te słowa matki uderzyły mnie mocniej niż jakikolwiek krzyk. Stała w progu naszego starego mieszkania na warszawskim Grochowie, w fartuchu poplamionym barszczem, z oczami pełnymi łez i gniewu. Było już po dwudziestej, a ja stałam na klatce schodowej z walizką i sercem ściśniętym jak nigdy wcześniej.
– Wchodzisz czy będziesz tak stała? – zapytała, nie czekając na odpowiedź.
Weszłam. Pachniało smażoną cebulą i kurzem. W kuchni przy stole siedział mój młodszy brat, Paweł, z nosem w telefonie. Nawet nie podniósł wzroku.
– Cześć, Martyna – rzucił bez entuzjazmu.
Matka zamknęła za mną drzwi z takim impetem, że aż zadzwoniły szyby w kredensie.
– Myślałam, że nie przyjdziesz… – powtórzyła ciszej. – Po tym wszystkim.
Nie odpowiedziałam. Co miałam powiedzieć? Że nie miałam dokąd pójść? Że mój świat się rozpadł? Że po dziesięciu latach w Gdańsku zostałam z niczym – bez pracy, bez faceta, bez marzeń?
Usiadłam przy stole. Matka nalała mi herbaty.
– Z cukrem? – spytała, jakbyśmy były obcymi ludźmi.
– Bez – odparłam.
Paweł spojrzał na mnie z ukosa.
– Mama codziennie sprawdzała pociągi z Gdańska. Myślała, że wrócisz na święta. Albo na pogrzeb babci. Ale ty nawet wtedy nie przyjechałaś.
Zamilkłam. W gardle rosła gula. Babcia była dla mnie wszystkim. Ale wtedy… wtedy nie mogłam wrócić. Nie po tym, jak matka wyrzuciła mnie z domu za to, że rzuciłam studia i wyjechałam z chłopakiem do Trójmiasta.
– Przepraszam – wyszeptałam.
Matka odwróciła się do okna.
– Nie musisz przepraszać mnie. Przeproś siebie.
Cisza była gęsta jak śmietana. Paweł chrząknął.
– A co teraz zamierzasz? – spytał. – Zostajesz na długo?
Nie wiedziałam. Miałam tylko walizkę i kilka stów w portfelu.
– Nie wiem…
Matka westchnęła ciężko.
– Pokój babci stoi pusty. Możesz tam spać. Ale rano idę do pracy, więc nie licz na śniadanie do łóżka.
Uśmiechnęłam się smutno. Nic się tu nie zmieniło.
Pierwsze dni były jak powrót do dzieciństwa – tylko bardziej gorzkie. Matka wychodziła o szóstej rano do sklepu spożywczego, gdzie pracowała od lat. Paweł znikał na uczelni albo u dziewczyny. Ja siedziałam w babcinym pokoju, patrzyłam na stare zdjęcia i próbowałam zebrać myśli.
Wieczorami matka wracała zmęczona i rozdrażniona.
– Znowu nic nie ugotowałaś? – pytała z wyrzutem.
– Nie wiedziałam, co lubicie…
– Zawsze byłaś samolubna – rzucała przez zęby.
Któregoś dnia wybuchłam:
– Przestań! Przestań mi wypominać wszystko! Nie jestem już dzieckiem!
Matka spojrzała na mnie z pogardą.
– A zachowujesz się jak rozkapryszona nastolatka! Myślisz, że świat się kręci wokół ciebie? Każdy ma swoje problemy! Ja też chciałam kiedyś czegoś więcej niż praca za kasą i dwójka dzieci!
Zamilkłyśmy obie. Paweł uciekł do swojego pokoju.
Minęły dwa tygodnie. Znalazłam dorywczą pracę w kawiarni na Saskiej Kępie. Zarabiałam grosze, ale przynajmniej wychodziłam z domu. Wieczorami wracałam zmęczona i brudna od kawy.
Pewnego dnia matka czekała na mnie w kuchni.
– Musimy pogadać – powiedziała stanowczo.
Usiadłyśmy naprzeciwko siebie.
– Dlaczego wróciłaś naprawdę? – zapytała cicho.
Zawahałam się.
– Tomek… zostawił mnie dla innej. Straciłam pracę przez redukcję etatów. Nie miałam dokąd pójść…
Matka pokiwała głową.
– Wiesz, ile razy chciałam ci napisać? Ale zawsze myślałam: „Niech sobie radzi sama, skoro taka dorosła”.
Łzy napłynęły mi do oczu.
– Bałam się, że mnie nie przyjmiesz…
Matka ujęła moją dłoń pierwszy raz od lat.
– Jesteś moją córką. Choćbyś zrobiła najgorszą rzecz na świecie… zawsze możesz wrócić.
Poczułam ulgę i ból jednocześnie. Przez tyle lat nosiłyśmy w sobie żal i dumę zamiast miłości.
Ale życie nie zamierzało być łatwe. Paweł coraz częściej wracał pijany albo w ogóle nie wracał na noc. Matka zamartwiała się o niego do łez.
– On też chce uciec – powiedziała kiedyś wieczorem. – Tak jak ty kiedyś.
Zaczęłyśmy rozmawiać więcej – o babci, o ojcu (który odszedł do innej kobiety, gdy miałam dwanaście lat), o tym, jak trudno być matką samotnie wychowującą dzieci w Polsce.
Pewnego wieczoru Paweł wrócił pobity. Miał rozciętą wargę i podbite oko.
– Co się stało?!
Wzruszył ramionami.
– Nic takiego…
Ale matka nie odpuściła:
– Powiedz prawdę!
W końcu wybuchnął:
– Mam długi! Pożyczyłem od złych ludzi! Chciałem ci pomóc z rachunkami…
Matka osunęła się na krzesło blada jak ściana.
Zebrałam się w sobie:
– Ile jesteś winien?
Paweł spuścił wzrok:
– Siedem tysięcy…
Wiedziałam, że nie mamy takich pieniędzy. Matka zaczęła płakać cicho. Ja poczułam gniew – na brata, na matkę, na siebie samą za to, że uciekłam kiedyś zamiast zostać i pomóc.
Przez kolejne dni atmosfera była napięta jak struna. Matka chodziła po domu jak cień. Paweł zamykał się w pokoju. Ja pracowałam coraz więcej, brałam dodatkowe zmiany, żeby choć trochę dorzucić się do domowego budżetu.
Pewnego wieczoru usiadłyśmy z matką przy stole nad kubkiem herbaty.
– Może sprzedamy pierścionek babci? – zaproponowałam niepewnie.
Matka spojrzała na mnie z bólem:
– To jedyna pamiątka po niej…
Ale wiedziałyśmy obie, że nie mamy wyjścia.
Następnego dnia poszłyśmy razem do lombardu na Grochowskiej. Sprzedałyśmy pierścionek za dwa tysiące złotych. Resztę pieniędzy pożyczyłam od koleżanki z kawiarni na wysoki procent.
Oddałyśmy dług Pawła. Przez kilka dni był cichy i wdzięczny jak nigdy dotąd.
Z czasem zaczęłyśmy z matką odbudowywać naszą relację. Zaczęłyśmy gotować razem obiady, oglądać stare filmy babci na DVD i śmiać się z głupich żartów Pawła (gdy był trzeźwy). Czułam się znów częścią rodziny – choć innej niż ta sprzed lat.
Któregoś wieczoru matka powiedziała:
– Wiesz… czasem trzeba upaść bardzo nisko, żeby zobaczyć rękę wyciągniętą po pomoc.
Przytuliłyśmy się pierwszy raz od dzieciństwa.
Dziś mija pół roku odkąd wróciłam do domu. Mam nową pracę w księgarni i powoli odkładam pieniądze na własne mieszkanie. Paweł zaczął terapię uzależnień i studiuje dalej informatykę. Matka częściej się uśmiecha i mniej narzeka na życie – choć dalej potrafi rzucić kąśliwym komentarzem przy obiedzie.
Czasem siadam wieczorem przy oknie babcinego pokoju i myślę: czy można naprawdę wrócić do domu? Czy dom to miejsce czy ludzie? A może dom to przebaczenie sobie samemu?