Moja teściowa uznała moje dzieci za „obce” – bo nie jestem jej córką. Historia o rodzinie, która pęka od środka

– Nie chcę, żeby twoje dzieci bawiły się z moją wnuczką! – usłyszałam nagle, stojąc w kuchni u teściowej, z nożem w ręku i łzami w oczach. To był pierwszy raz, kiedy pani Barbara powiedziała to tak wprost. A ja stałam jak sparaliżowana, patrząc na swoje dłonie, które jeszcze przed chwilą kroiły ogórki do sałatki na rodzinny obiad.

Nazywam się Marta Nowicka. Mam 36 lat, dwójkę dzieci – Zosię i Antka – i męża, Pawła. Przez lata myślałam, że jestem szczęściarą: dom na obrzeżach Poznania, praca w szkole, kochający mąż. I nawet z teściową układało się nie najgorzej. Barbara była typową kobietą z wielkopolskiej wsi – twardą, oszczędną, ale sprawiedliwą. Tak mi się wydawało.

Wszystko zaczęło się psuć, gdy jej córka, Justyna, wróciła z Anglii i urodziła Maję. Wtedy zobaczyłam inną twarz Barbary. Nagle moje dzieci przestały być „wnukami”, a stały się „dziećmi Marty”.

Pamiętam pierwszy raz, gdy to poczułam. Były święta Bożego Narodzenia. Siedzieliśmy przy stole – ja, Paweł, nasze dzieci, Justyna z mężem i malutką Mają oraz teściowie. Barbara rozdała prezenty. Maja dostała nowy rowerek biegowy, ubranka z Anglii i wielkiego misia. Zosia i Antek – po czekoladzie i książeczce z kiosku. Paweł spojrzał na mnie przepraszająco, a ja udawałam, że nic nie widzę. Ale widziałam wszystko.

– Babciu, a czemu Maja dostała tyle prezentów? – zapytała Zosia naiwnie.
– Bo Maja jest jeszcze malutka i jej wszystko się należy – odpowiedziała Barbara chłodno.

Po świętach Paweł próbował rozmawiać z matką:
– Mamo, dzieci widzą różnicę. To nie jest w porządku.
– Nie przesadzaj! – fuknęła Barbara. – Ty zawsze byłeś przewrażliwiony. Poza tym… to nie to samo.
– Co nie to samo?
– No… Maja to córka mojej córki. To inna więź.

Wtedy pierwszy raz poczułam ukłucie w sercu. Czyli moje dzieci są gorsze? Bo urodziły się ze mnie?

Zaczęło się niewinnie: mniej telefonów od teściowej, coraz rzadsze zaproszenia na niedzielny rosół. Gdy przyjeżdżaliśmy do nich na wieś, Maja była w centrum uwagi. Zosia i Antek bawili się sami w ogrodzie albo siedzieli przy stole, czekając aż ktoś ich zauważy.

Pewnego dnia Zosia wróciła zapłakana ze szkoły:
– Mamo, pani powiedziała, że babcia przyjdzie na dzień babci do klasy Mai i przyniesie ciasto. A do mnie nigdy nie przyszła…

Serce mi pękło. Zadzwoniłam do Barbary:
– Mamo, Zosia bardzo by chciała, żebyś przyszła na jej występ na dzień babci.
– Nie mam czasu – odpowiedziała oschle. – Poza tym… tam będzie Justyna z Mają.
– Ale przecież możesz być babcią dla wszystkich wnuków!
– Marta… ty nigdy nie zrozumiesz. To nie to samo.

Odłożyłam słuchawkę i rozpłakałam się jak dziecko.

Paweł próbował mnie pocieszać:
– Moja mama zawsze była dziwna… Może to wiek? Może zazdrość o Justynę?
Ale ja wiedziałam swoje. To nie był wiek ani zazdrość. To był podział: moje wnuki i „te inne”.

Z czasem zaczęły się plotki w rodzinie. Ciotka Halina powiedziała mi wprost podczas imienin:
– Wiesz co, Marta? Barbara zawsze mówiła, że wnuki od córki są prawdziwe. Bo wiadomo, że to krew z krwi… A synowa? Różnie bywa.

Zrobiło mi się niedobrze. Czy naprawdę ktoś jeszcze tak myśli w XXI wieku?

Najgorsze przyszło latem zeszłego roku. Pojechaliśmy wszyscy nad jezioro do domku Barbary. Dzieci bawiły się razem na pomoście – Zosia pomagała Mai założyć kapok, Antek podawał jej wiaderko do piasku. Wtedy Barbara wyszła na taras i krzyknęła:
– Zostawcie Maję! Ona jest delikatna! Nie chcę żadnych siniaków ani płaczu!
Zosia spojrzała na mnie zdezorientowana:
– Mamo… przecież nic jej nie robimy…

Wieczorem usiadłam z Pawłem na ławce przed domkiem.
– Nie mogę już tego znieść – powiedziałam cicho.
– Wiem… Ale co mamy zrobić? Zerwać kontakt?
– Nie wiem… Ale nie pozwolę, żeby nasze dzieci czuły się gorsze.

Po powrocie do domu długo rozmawialiśmy z dziećmi.
– Kochani – zaczęłam drżącym głosem – czasem dorośli zachowują się niesprawiedliwie. Ale to nie wasza wina.
Zosia wtuliła się we mnie:
– Babcia mnie nie lubi?
– Lubi… tylko czasem nie umie tego okazać wszystkim tak samo.

Ale wiedziałam, że kłamię.

Wkrótce przyszło zaproszenie na chrzciny Mai. Zaproszenie było tylko dla Pawła i Justyny – bez mnie i dzieci. Paweł zadzwonił do matki:
– Mamo, dlaczego Marta i dzieci nie są zaproszeni?
– Bo to rodzinna uroczystość! Justyna chce tylko najbliższych!
– A moje dzieci to kto?
Barbara milczała długo:
– Paweł… nie komplikuj.

Nie pojechaliśmy nigdzie tamtego dnia. Zrobiliśmy sobie własny piknik nad Wartą. Dzieci śmiały się i biegały po trawie. Ale ja czułam pustkę.

Od tamtej pory kontakt z teściową praktycznie się urwał. Czasem dzwoni do Pawła, czasem wyśle SMS-a na święta: „Wesołych Świąt” – bez imion dzieci.

Czuję żal i gniew. Próbowałam rozmawiać z Justyną:
– Wiesz, że twoja mama rani moje dzieci?
Justyna wzruszyła ramionami:
– Przesadzasz. Każdy ma swoje ulubione wnuki.

Ale czy naprawdę można mieć „ulubione” wnuki? Czy miłość do dziecka powinna zależeć od tego, kto je urodził?

Czasem patrzę na Zosię i Antka i zastanawiam się: czy będą kiedyś pamiętać tę babcię jako kogoś bliskiego? Czy raczej jako kobietę, która zawsze stawiała ich na drugim miejscu?

Dziś już wiem jedno: rodzina to nie tylko krew i nazwisko. To wybór – codzienny wybór miłości ponad uprzedzeniami.

A wy? Czy spotkaliście się kiedyś z takim podziałem w rodzinie? Czy można wybaczyć komuś taką niesprawiedliwość wobec własnych dzieci?