Miłość w cieniu rodzinnych sekretów: Historia Magdy z podkarpackiej wsi

— Wynoś się! — wrzasnął Michał, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż tynk posypał się z framugi. Stałam w korytarzu naszego domu w Woli Raniżowskiej, trzymając w rękach reklamówkę z kilkoma ubraniami i portfelem. W głowie mi dudniło. To nie był serial, to było moje życie. I właśnie się waliło.

Jeszcze rano gotowałam mu jajecznicę, jak co dzień. Michał był spięty, nie odzywał się. Myślałam: „Może w pracy coś nie tak?”. Ale kiedy wrócił, już od progu czułam, że coś jest nie tak. Widziałam ten jego wzrok — zimny, obcy. W kuchni rzucił mi na blat kopertę.

— Co to? — zapytałam cicho.
— Pozew rozwodowy. I nie próbuj robić scen. Wszystko już ustalone.

Nie rozumiałam. Przecież byliśmy razem od liceum. Przeprowadziliśmy się tu po ślubie, bo jego matka oddała nam połowę domu. Myślałam, że to będzie nasz azyl. Ale teściowa nigdy mnie nie zaakceptowała. Zawsze powtarzała: „Magda, ty nie jesteś stąd. U nas rodzina trzyma się razem”.

Wiedziałam, że Michał coraz częściej znika wieczorami. Tłumaczył się pracą w tartaku, ale plotki po wsi chodziły szybciej niż wiatr.

— Widziałam twojego Michała z tą nową z apteki — szepnęła mi sąsiadka, pani Halina, gdy wracałam z zakupów.
— Plotki — rzuciłam przez zaciśnięte zęby.

Ale kiedy zobaczyłam ich razem na przystanku — ona śmiała się do niego, a on trzymał ją za rękę — poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce.

Po rozwodzie nie miałam gdzie pójść. Moi rodzice zmarli kilka lat temu, a brat mieszkał z rodziną w Rzeszowie i ledwo wiązał koniec z końcem.

— Magda, nie dam rady cię przyjąć — powiedział przez telefon. — U nas już czwórka dzieci na kupie.

Zostałam sama. Michał kazał mi się wynosić natychmiast. Teściowa patrzyła na mnie z pogardą:

— Sama sobie winnaś. Kobieta powinna pilnować męża.

Przez kilka dni spałam u pani Haliny na wersalce. Pomagałam jej przy gospodarstwie — kury, świnie, ogród. Czułam się jak cień człowieka.

Wieczorami płakałam w poduszkę. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Dlaczego? Co zrobiłam źle?”.

Pewnego dnia spotkałam na przystanku starego znajomego ze szkoły — Pawła. Był kiedyś najcichszym chłopakiem w klasie, zawsze z boku, trochę wyśmiewany przez innych. Teraz prowadził własny warsztat samochodowy w sąsiedniej wsi.

— Magda? To ty? — zapytał zdziwiony.
— Tak… — odpowiedziałam cicho, czując rumieniec na policzkach.
— Słyszałem… Przykro mi.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Paweł patrzył na mnie z troską, której tak bardzo mi brakowało.

— Jeśli chcesz… mam wolny pokój nad warsztatem. Możesz tam pomieszkać, dopóki czegoś nie znajdziesz — zaproponował nieśmiało.

Zgodziłam się. Nie miałam wyjścia. Przeprowadziłam się tam jeszcze tego samego dnia. Pokój był skromny — łóżko polowe, stara szafa i okno na pola rzepaku. Ale dla mnie to był pałac.

Przez pierwsze tygodnie żyłam jak automat. Rano pomagałam Pawłowi przy papierach w warsztacie, potem szukałam pracy — bez skutku. W Woli Raniżowskiej nikt nie chciał zatrudnić „tej rozwódki”.

Pewnego dnia przyszła do warsztatu matka Michała.

— Ty tu jeszcze jesteś? — syknęła przez zaciśnięte usta.
— Nie mam dokąd pójść — odpowiedziałam spokojnie.
— Zabrałaś mojego syna! Rozbiłaś rodzinę!

Wybiegła trzaskając drzwiami tak głośno, że aż Paweł wybiegł z kanału:

— Co ona ci nagadała?
— Nic… już nic mnie nie rusza — skłamałam.

Ale ruszało wszystko. Każde słowo bolało jak nóż.

Z czasem Paweł coraz częściej zapraszał mnie na herbatę po pracy. Rozmawialiśmy godzinami o wszystkim i o niczym. O jego ojcu alkoholiku, o mojej matce, która zawsze powtarzała: „Magda, walcz o siebie”.

Zaczęliśmy się śmiać razem — pierwszy raz od miesięcy poczułam ciepło w sercu.

Ale wtedy pojawiły się nowe plotki:

— Magda już sobie nowego znalazła! Ledwo ją Michał wyrzucił!
— Pawła też wykorzysta i zostawi!

W sklepie ekspedientka przestała mnie obsługiwać pierwsza. Na mszy ludzie odwracali wzrok.

Pewnej nocy ktoś wybił szybę w oknie mojego pokoju nad warsztatem. Na parapecie leżała kartka: „Wynoś się dziwko!”.

Poczułam strach pierwszy raz od dawna.

Paweł chciał zgłaszać sprawę na policję, ale wiedziałam, że we wsi to tylko pogorszy sprawę.

— Może powinnam wyjechać do miasta? — spytałam go pewnego wieczoru.
— Nie chcę cię stracić… — powiedział cicho i pierwszy raz dotknął mojej dłoni.

Serce mi zabiło mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.

Zdecydowałam się zostać i walczyć o siebie. Zaczęłam pracować u Pawła na stałe — prowadziłam księgowość warsztatu i pomagałam przy klientach. Ludzie powoli zaczęli przyzwyczajać się do mojego widoku.

Po kilku miesiącach Paweł poprosił mnie o rękę. Zgodziłam się bez wahania. Ślub był skromny — tylko my dwoje i świadkowie w urzędzie w Kolbuszowej.

Michał dowiedział się o wszystkim od matki i przyszedł do warsztatu zrobić awanturę:

— Ty naprawdę nie masz wstydu?!
— To ty mnie zostawiłeś! — krzyknęłam pierwszy raz od lat z całą siłą.
— Jeszcze pożałujesz!

Ale już się go nie bałam.

Dziś mam dom z Pawłem i spodziewamy się dziecka. Czasem mijam teściową na rynku — patrzy na mnie z nienawiścią, ale już nie spuszczam wzroku.

Wieczorami patrzę na Pawła i myślę: „Może życie to nie serial i nie ma szczęśliwych zakończeń dla wszystkich… Ale czy to znaczy, że nie warto walczyć o swoje szczęście?”

A wy? Czy uważacie, że można naprawdę zacząć od nowa po takim upadku?