Gdzie ukryła się miłość? Historia Magdy z osiedla na Pradze
Wszystko zaczęło się w ten jeden, przeklęty wieczór, kiedy wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Zimny listopadowy deszcz bębnił o szyby, a ja, przemoczona i zmęczona po dwunastogodzinnym dyżurze w szpitalu na Bródnie, marzyłam tylko o gorącej herbacie i ciepłym kocu. Zamiast tego usłyszałam śmiech mojego męża i obcy kobiecy głos dobiegający z naszej sypialni. Zamarłam w progu, z torbą w ręku, czując jak świat pod moimi stopami zaczyna się chwiać.
— Magda? — usłyszałam zaskoczony głos Michała. Wyszedł z pokoju w samych spodniach, a za nim pojawiła się młoda dziewczyna, którą kojarzyłam z jego pracy. — To nie tak jak myślisz…
Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Pamiętam tylko, że rzuciłam torbą o podłogę i wybiegłam na klatkę schodową. Deszcz lał mi się po twarzy, mieszał ze łzami. Wtedy po raz pierwszy poczułam się naprawdę sama.
Michał próbował tłumaczyć się przez kilka dni. — To był błąd, Magda. Przysięgam, nic dla mnie nie znaczyła. Pracujemy razem nad projektem, wypiliśmy za dużo wina… — powtarzał, a ja słuchałam tego jak przez mgłę. Nasza córka, Zosia, miała wtedy dwanaście lat i nie rozumiała, dlaczego mama płacze nocami w kuchni.
Moja matka, pani Halina z trzeciego piętra, przyszła do mnie następnego dnia. — Mówiłam ci, że Michał to nie jest chłop na całe życie. Za dobrze mu było! — narzekała, mieszając herbatę tak głośno, jakby chciała zagłuszyć moje łzy. — Ale ty zawsze musiałaś być tą silną. Teraz zobaczysz, jak to jest być samotną matką.
— Mamo, proszę cię… — jęknęłam. — Nie teraz.
— A kiedy? Chcesz czekać aż cię zostawi z długami? On już dawno przestał cię kochać. Widziałam to po jego oczach.
Nie chciałam jej słuchać. Przez lata byłam tą „ogarniętą”, tą która wszystko wytrzyma. Pracowałam na dwa etaty, żebyśmy mogli kupić mieszkanie na kredyt. Michał był architektem — zawsze miał głowę w chmurach i wieczne pretensje do świata. Ale kochałam go. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Zosia zamknęła się w sobie. Przestała rozmawiać ze mną i z ojcem. W szkole zaczęły się problemy — wagary, złe oceny. Wychowawczyni zadzwoniła do mnie po raz pierwszy w życiu: — Pani Magdo, Zosia jest bardzo zamknięta w sobie. Może warto porozmawiać z psychologiem?
Wtedy poczułam się jak matka-porażka. Nie umiałam pomóc własnemu dziecku.
Michał wyprowadził się do swojej matki na Ursynów. Zostawił mi mieszkanie i samochód, ale zabrał ze sobą nasze wspólne zdjęcia i książki o architekturze. Zosia nie chciała jeździć do niego na weekendy.
— On już nie jest moim tatą — powiedziała cicho pewnego wieczoru.
— Zosiu, nie mów tak… — próbowałam ją przytulić, ale odsunęła się ode mnie.
W pracy byłam cieniem samej siebie. Koleżanki z oddziału patrzyły na mnie ze współczuciem.
— Magda, może powinnaś wziąć urlop? — zaproponowała Basia z interny.
— Nie mogę sobie na to pozwolić — odpowiedziałam szorstko. — Muszę zarabiać na kredyt.
Wieczorami siedziałam sama w kuchni i patrzyłam na puste miejsce przy stole. Czasem dzwoniła moja siostra Anka z Gdańska:
— Magda, przyjedź do nas na weekend! Odpoczniesz trochę od tego wszystkiego.
Ale nie miałam siły nawet spakować walizki.
Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Zosia nie chciała ubierać choinki.
— Po co? I tak już nie jesteśmy rodziną — rzuciła przez łzy.
W Wigilię przyszła mama z sernikiem i barszczem.
— Trzeba żyć dalej — powiedziała stanowczo. — Ja też byłam sama przez lata po śmierci twojego ojca. Dasz radę.
Ale ja nie chciałam być silna. Chciałam być kochana.
Któregoś dnia spotkałam na klatce schodowej sąsiada z parteru, pana Stefana.
— Pani Magdo, wszystko w porządku? Wygląda pani jak cień człowieka…
Uśmiechnęłam się blado.
— Jakoś sobie radzę.
— Wie pani… moja żona też mnie zostawiła dla innego. Myślałem wtedy, że świat się skończył. Ale potem człowiek przyzwyczaja się do samotności jak do starego swetra.
Te słowa utkwiły mi w głowie na długo.
Z czasem zaczęłam dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie widziałam: jak bardzo zaniedbałam siebie przez te lata walki o rodzinę; jak bardzo pozwoliłam Michałowi decydować o wszystkim; jak bardzo zapomniałam o własnych marzeniach.
Zosia powoli wracała do siebie dzięki terapii i wsparciu wychowawczyni. Ja zaczęłam biegać po parku Skaryszewskim i zapisałam się na kurs fotografii w domu kultury na Grochowie.
Pewnego dnia Basia zaprosiła mnie na kawę do nowej kawiarni przy Francuskiej:
— Magda, musisz zacząć żyć dla siebie! Może czas pomyśleć o kimś nowym?
Zaśmiałam się gorzko:
— Po tym wszystkim? Nie wierzę już w miłość.
— A może ona po prostu ukryła się gdzieś głęboko w tobie? Może trzeba ją tylko odnaleźć?
Wieczorem długo patrzyłam w lustro na swoje zmęczone oczy i pierwsze siwe włosy przy skroniach. Czy naprawdę miłość może tak po prostu zniknąć? Czy to my przestajemy ją widzieć przez codzienność, rozczarowania i strach?
Dziś jestem inną kobietą niż ta sprzed kilku lat. Mam własne pasje, kilku przyjaciół i córkę, która znów potrafi się uśmiechać. Michał ułożył sobie życie z kimś innym; czasem dzwoni do Zosi, ale ona już nie czeka na jego telefony.
Czasem jeszcze budzę się w nocy i pytam siebie: gdzie ukryła się ta miłość? Czy była prawdziwa? A może prawdziwa dopiero przede mną?
A wy – co myślicie? Czy miłość może naprawdę umrzeć – czy tylko my pozwalamy jej odejść?