Gdy świat wali się w jednej chwili: Moja żona, jej choroba i prawda o naszej rodzinie
Wszystko zaczęło się od krzyku. Była środa, godzina 3:17 nad ranem, kiedy usłyszałem przerażający dźwięk dobiegający z łazienki. Zerwałem się z łóżka, potykając się o zabawki syna, i wbiegłem do środka. Moja żona, Agnieszka, leżała na zimnych kafelkach, drżąc, z oczami szeroko otwartymi ze strachu. „Bartosz… nie czuję nóg…” – wyszeptała. W tamtej chwili świat przestał istnieć.
Nie pamiętam, jak zadzwoniłem po karetkę. Nie pamiętam, jak ubierałem się w pośpiechu. Pamiętam tylko jej dłoń ściskającą moją tak mocno, że aż bolało. „Nie zostawiaj mnie” – powtarzała przez łzy. Obiecałem. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo ta obietnica mnie zmieni.
Agnieszka była zawsze silna. To ona trzymała nasz dom w ryzach – ogarniała dzieci, pracowała jako nauczycielka polskiego w liceum, gotowała obiady, których zapach roznosił się po całym bloku na Jeżycach w Poznaniu. Ja byłem tym od zarabiania pieniędzy i naprawiania cieknących kranów. Nasze życie było zwyczajne – czasem kłóciliśmy się o drobiazgi, czasem śmialiśmy do łez przy „Familiadzie”. Mieliśmy dwójkę dzieci: Zosię (10 lat) i Antka (6 lat). I psa – starego jamnika, który spał pod stołem.
W szpitalu lekarze byli poważni. „Podejrzewamy stwardnienie rozsiane” – powiedział ordynator, nie patrząc mi w oczy. „Musimy zrobić więcej badań.” Agnieszka płakała cicho w poduszkę. Ja próbowałem być twardy – dla niej, dla dzieci. Ale kiedy wróciłem do pustego mieszkania, rozpadłem się na kawałki.
Zosia patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami: „Tato, czy mama umrze?” Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Antek tulił się do mnie i powtarzał: „Chcę do mamy”. Nie spałem całą noc.
Pierwsze tygodnie były jak koszmar na jawie. Agnieszka wróciła do domu na wózku inwalidzkim. Musiałem nauczyć się wszystkiego od nowa: jak ją podnosić, jak myć jej włosy, jak podawać leki o określonych godzinach. Z pracy musiałem brać zwolnienia – szefowa patrzyła na mnie z politowaniem: „Bartosz, rozumiem, ale firma też musi funkcjonować”. Koledzy z biura zaczęli unikać mojego wzroku.
Teściowa przyjechała z Gniezna i od razu przejęła dowodzenie: „Wiedziałam, że tak to się skończy! Zawsze była słaba! Bartosz, musisz być mężczyzną!” – krzyczała na mnie w kuchni. Moja mama z kolei miała inne zdanie: „To twoja żona, twój obowiązek! Ale pamiętaj – dzieci są najważniejsze”. Każdego dnia czułem się coraz bardziej rozdarty.
Agnieszka była coraz bardziej zamknięta w sobie. Przestała rozmawiać z dziećmi. Zosia zaczęła mieć problemy w szkole – wychowawczyni zadzwoniła: „Panie Bartoszu, Zosia płacze na lekcjach i nie chce rozmawiać z rówieśnikami”. Antek zaczął moczyć się w nocy.
Pewnego wieczoru usiadłem przy łóżku Agnieszki i powiedziałem: „Musisz walczyć. Dla nas.” Spojrzała na mnie z wyrzutem: „Łatwo ci mówić! Ty możesz wyjść z domu! Ja jestem więźniem własnego ciała!” Po raz pierwszy od lat pokłóciliśmy się naprawdę ostro.
Wtedy pojawiła się ona – Marta. Koleżanka z pracy, która zawsze miała dla mnie dobre słowo i kawę z mlekiem bez cukru (taką lubię najbardziej). Zaczęliśmy pisać do siebie wieczorami – najpierw o pracy, potem o życiu. Marta była rozwódką, miała dorosłego syna i mieszkała sama na Wildzie. Pewnego dnia zaprosiła mnie na spacer nad Wartą: „Musisz czasem pomyśleć o sobie” – powiedziała cicho.
Wróciłem do domu późno. Agnieszka patrzyła na mnie podejrzliwie: „Gdzie byłeś?” Skłamałem: „U kolegi”. Ale ona wiedziała. Następnego dnia znalazłem ją płaczącą w łazience.
Zaczęły się plotki w rodzinie. Teściowa dzwoniła codziennie: „Bartosz! Słyszałam, że widują cię z jakąś kobietą! Jak możesz?!” Moja mama była bardziej powściągliwa: „Synu, nie rób głupstw… Agnieszka cię potrzebuje”.
Dzieci wyczuwały napięcie. Zosia przestała mówić do matki. Antek zamknął się w sobie.
Pewnej nocy usłyszałem szloch Agnieszki:
– Bartosz… jeśli chcesz odejść, odejdź teraz. Nie chcę być ciężarem.
– Przestań! – krzyknąłem z rozpaczą. – Nie rozumiesz? Boję się! Boję się tego wszystkiego! Boję się cię stracić!
– Już mnie straciłeś… – wyszeptała.
To był moment przełomowy. Zerwałem kontakt z Martą. Przeprosiłem Agnieszkę za wszystko – za kłamstwa, za ucieczkę w pracę i obojętność.
Zaczęliśmy terapię rodzinną u pani psycholog na Łazarzu. Było ciężko – wyciągaliśmy brudy sprzed lat: moje wieczne niezadowolenie z zarobków, jej pretensje o brak wsparcia przy dzieciach, konflikty z teściami o wszystko – od wyboru szkoły po sposób gotowania rosołu.
Dzieci powoli zaczęły wracać do siebie. Zosia napisała mi liścik: „Tato, chcę żebyśmy byli razem jak dawniej”.
Agnieszka zaczęła walczyć – ćwiczenia rehabilitacyjne, leki, wsparcie grupy online dla osób ze stwardnieniem rozsianym. Ja nauczyłem się gotować (pierwszy rosół był niejadalny), sprzątać i rozmawiać z dziećmi o emocjach.
Teściowa przestała przyjeżdżać tak często – obraziła się na mnie po jednej ostrej wymianie zdań:
– Ty nigdy nie byłeś wystarczająco dobry dla mojej córki!
– A pani nigdy nie pozwoliła nam być rodziną po swojemu!
Mama pogodziła się z tym, że nie jestem już jej małym chłopcem.
Minęło pół roku od tamtej nocy. Agnieszka porusza się o kulach, czasem śmieje się z dziećmi przy stole. Ja wróciłem do pracy na pół etatu i doceniam każdą chwilę spędzoną z rodziną.
Czasem patrzę na nią i myślę: ile razy musimy stracić grunt pod nogami, żeby docenić to, co mamy? Czy naprawdę musimy przejść przez piekło choroby i zdrady, żeby nauczyć się kochać od nowa?
A Wy? Czy potrafilibyście wybaczyć sobie i innym? Czy każda rodzina musi upaść na samo dno, by zacząć budować od nowa?