Dzieci dzwonią codziennie, ale czuję, że chodzi o spadek, nie troskę – historia Marii Kaczmarek

Telefon zadzwonił po raz trzeci tego dnia. Spojrzałam na wyświetlacz – znowu Zbyszek. Odruchowo ścisnęłam słuchawkę, zanim odebrałam. – Halo? – zapytałam cicho, próbując ukryć zmęczenie w głosie.

– Mamo, jak się czujesz? – padło natychmiast. – Byłaś dziś u lekarza? Bierzesz te tabletki na serce?

– Tak, Zbyszku. Wszystko w porządku – skłamałam, choć od rana bolała mnie głowa i znowu nie mogłam złapać tchu.

– Aha… A słuchaj, bo rozmawialiśmy z Anką i Tomkiem… Może powinnaś już pomyśleć o testamencie? Wiesz, żeby potem nie było żadnych nieporozumień…

Zacisnęłam powieki. To już trzeci raz w tym tygodniu. Za każdym razem rozmowa zaczynała się od pytania o zdrowie, a kończyła na majątku. Mieszkanie w centrum Poznania, dwie działki pod Gnieznem, trochę oszczędności. Całe moje życie zamknięte w kilku liczbach na papierze.

Kiedyś myślałam, że starość będzie inna. Że dzieci będą przychodzić z wnukami, że będziemy razem gotować rosół w niedzielę i śmiać się przy stole. Tymczasem od lat jestem sama. Mąż zmarł nagle na zawał, miałam wtedy 54 lata. Dzieci były już dorosłe, każde poszło w swoją stronę. Zbyszek do Warszawy, Anka do Wrocławia, Tomek został najbliżej, ale i tak widujemy się rzadko.

Po pogrzebie przez chwilę trzymaliśmy się razem. Ale potem życie rozsunęło nas jak stare firanki – niby jesteśmy blisko, a jednak każdy za swoją szybą.

Ostatni raz widziałam ich wszystkich razem na moich 70. urodzinach. Siedzieli przy stole, rozmawiali o pracy, dzieciach, kredytach. Ja krzątałam się w kuchni, żeby dogodzić każdemu. Nikt nie zapytał, czy nie potrzebuję pomocy.

Pamiętam rozmowę z Anką tamtego wieczoru:

– Mamo, a co z tą działką pod Gnieznem? My z Krzyśkiem myślimy o budowie domu…

– Jeszcze nie wiem, Aniu. Muszę się zastanowić.

– Ale przecież i tak kiedyś będzie nasza…

Zabolało mnie to wtedy bardziej niż chciałam przyznać. Czy naprawdę jestem już tylko właścicielką rzeczy do podziału?

Od kilku miesięcy czuję się coraz gorzej. Lekarz mówi: serce słabe, trzeba uważać. Przepisał leki i zalecił spokój. Ale jak tu być spokojną, kiedy własne dzieci traktują cię jak żywy testament?

Czasem dzwoni sąsiadka, pani Halina z naprzeciwka:

– Pani Mario, może pójdziemy razem do sklepu? Albo na spacer do parku?

Tylko ona pyta o mnie naprawdę. Przynosi mi czasem świeże bułki albo kawałek ciasta drożdżowego. Siadamy przy herbacie i rozmawiamy o dawnych czasach – o tym, jak nasze dzieci bawiły się razem na podwórku.

Dziś wieczorem znowu zadzwonił Tomek:

– Mamo, musimy pogadać poważnie. Widzisz, ja mam kredyt na mieszkanie i dwójkę dzieci na utrzymaniu… Gdybyś mogła mi przepisać mieszkanie jeszcze za życia, byłoby łatwiej wszystko załatwić…

– Tomku! – przerwałam mu ostro. – Czy wy wszyscy myślicie tylko o tym?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Nie mów tak… Po prostu chcemy mieć pewność…

– Pewność czego? Że umrę i zostawię wam wszystko? – głos mi się załamał.

Tomek westchnął ciężko:

– Mamo, nie przesadzaj…

Rozłączyłam się bez słowa. Przez chwilę siedziałam w fotelu bez ruchu. Potem łzy same popłynęły mi po policzkach.

W nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o tym wszystkim: o latach pracy w szkole jako nauczycielka polskiego, o wieczorach spędzonych nad zeszytami dzieci, o samotnych świętach po śmierci męża.

Przypomniałam sobie też dzień, kiedy Zbyszek miał ospę i całą noc czuwałam przy jego łóżku. Albo jak Anka płakała po pierwszym zawodzie miłosnym i tuliłam ją do snu. Tomek był zawsze najbardziej zamknięty w sobie – może dlatego teraz najgłośniej domaga się swojego?

Rano zadzwoniła Anka:

– Mamo… przepraszam za wczorajszą rozmowę Tomka. On jest zestresowany…

– Aniu – przerwałam jej łagodnie – czy wy naprawdę myślicie tylko o pieniądzach?

Usłyszałam cichy szloch po drugiej stronie.

– Nie… Ja po prostu boję się cię stracić…

Chciałam jej uwierzyć. Naprawdę chciałam.

Kilka dni później przyszła do mnie pani Halina z ciastem.

– Pani Mario, pani taka smutna ostatnio… Co się dzieje?

Opowiedziałam jej wszystko – o telefonach dzieci, o testamencie, o tym bólu w sercu, który nie daje mi spać.

Pani Halina pokiwała głową:

– Wie pani co? Ja mam podobnie… Syn mieszka w Niemczech, dzwoni tylko wtedy, gdy trzeba coś załatwić albo poprosić o pieniądze dla wnuczki…

Siedziałyśmy długo przy herbacie w milczeniu.

Wieczorem zadzwonił Zbyszek:

– Mamo… Może przyjadę do ciebie na weekend? Pogadamy spokojnie?

Zgodziłam się bez entuzjazmu.

Przyjechał w sobotę rano z żoną i dziećmi. Wszyscy weszli do mieszkania jak do muzeum – rozglądali się po kątach, szeptali między sobą.

W niedzielę podczas obiadu Zbyszek wypalił:

– Mamo, a może byśmy już zaczęli spisywać te dokumenty? Notariusz jest niedaleko…

Nie wytrzymałam:

– Czy wy naprawdę przyszliście tu tylko po to?

Zapadła cisza. Żona Zbyszka spuściła wzrok, dzieci zaczęły bawić się telefonami pod stołem.

Wstałam od stołu i wyszłam do kuchni. Słyszałam ich szepty:

– Może przesadziliśmy?
– Trzeba było delikatniej…
– Ale przecież ona i tak wszystko nam zostawi!

Stałam przy zlewie i płakałam cicho.

Po ich wyjściu długo patrzyłam przez okno na puste podwórko. Przypomniały mi się słowa mojej mamy: „Na starość zostaje ci tylko to, co dałaś ludziom z serca”.

Następnego dnia poszłam do notariusza sama. Poprosiłam o poradę prawną – czy mogę przekazać część majątku na cele charytatywne? Czy mogę zapisać mieszkanie komuś spoza rodziny?

Notariusz spojrzał na mnie ze współczuciem:

– Oczywiście, pani Mario. To pani decyzja.

Wróciłam do domu lżejsza o ten ciężar. Wieczorem napisałam list do dzieci:
„Kochani,
długo myślałam nad tym wszystkim. Chciałabym wierzyć, że jesteście przy mnie dla mnie samej, a nie dla tego, co po mnie zostanie. Jeśli tak jest – udowodnijcie to czynami, nie słowami ani telefonami pełnymi troski na pokaz.
Wasza mama”

Nie wiem jeszcze, co zrobię z mieszkaniem i oszczędnościami. Może przekażę część na dom dziecka albo hospicjum? Może zostawię coś pani Halinie – jedynej osobie, która naprawdę była przy mnie wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowałam?

Czasem patrzę na stare zdjęcia dzieci i pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy można jeszcze odzyskać prawdziwą bliskość w rodzinie? A może są rzeczy ważniejsze niż spadek?

Czy wy też czujecie czasem tę pustkę wokół siebie mimo rodziny? Co byście zrobili na moim miejscu?