Cień nad moim domem: Historia o teściowej, która rozbiła rodzinę

Już od progu wiedziałam, że coś jest nie tak. Drzwi do naszego mieszkania były uchylone, a w środku słychać było podniesione głosy. Zanim jeszcze zdjęłam buty, usłyszałam: „To nie jest miejsce na taki dywan! U mnie w domu zawsze był porządek!”

To była Jadwiga – matka mojego męża Marcina. Stała nad nim z rękami założonymi na piersi, a on, dorosły facet po trzydziestce, patrzył na nią jak zbity pies. Przez chwilę miałam ochotę wyjść i nigdy nie wracać.

– Dzień dobry, pani Jadwigo – powiedziałam chłodno, próbując ukryć drżenie głosu.

– Dzień dobry, Aniu. Wpadłam tylko na chwilę, bo Marcin nie odbierał telefonu. Myślałam, że coś się stało – odpowiedziała, jakby jej obecność była czymś naturalnym.

Marcin spojrzał na mnie błagalnie. Wiedziałam już, że znów nie miał odwagi powiedzieć matce „nie”.

Tak wyglądało moje życie od dnia ślubu. Jadwiga była wszędzie – w naszym salonie, kuchni, nawet w łazience potrafiła znaleźć coś do poprawienia. Kiedyś znalazłam ją przeszukującą moją szafkę z bielizną. „Chciałam tylko sprawdzić, czy nie brakuje ci rajstop” – tłumaczyła się bezwstydnie.

Próbowałam rozmawiać z Marcinem. – Kochanie, musisz postawić jej granice. To nasz dom! – mówiłam wieczorami, kiedy leżeliśmy obok siebie w łóżku.

– Ona się tylko troszczy… Poza tym jest sama od śmierci taty. Nie chcę jej ranić – odpowiadał cicho.

Ale to ja byłam raniona każdego dnia. Każda decyzja – od wyboru firanek po zakup nowej lodówki – musiała być konsultowana z Jadwigą. Gdy kupiliśmy nowy stół do jadalni, przyszła i zaczęła go przesuwać po całym mieszkaniu.

– Tu będzie lepiej wyglądał. U mnie zawsze stół stał pod oknem – mówiła stanowczo.

– Ale to nasze mieszkanie… – próbowałam protestować.

– Wiem lepiej – ucinała rozmowę.

Najgorsze były święta. W Wigilię musiałam gotować według jej przepisów, a każde odstępstwo kończyło się awanturą.

– U mnie w domu barszcz był zawsze na zakwasie! Co to za moda z tymi gotowcami? – krzyczała tak głośno, że sąsiedzi pewnie słyszeli.

Marcin milczał. Jego siostra, Justyna, tylko przewracała oczami i szeptała mi do ucha: „Nie przejmuj się, ona taka jest”.

Ale ja się przejmowałam. Czułam się jak intruz we własnym domu. Każdego dnia coraz bardziej traciłam poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości.

Kiedy zaszłam w ciążę, miałam nadzieję, że coś się zmieni. Może Jadwiga odpuści? Może Marcin stanie po mojej stronie?

Nic z tego.

Pewnego dnia wróciłam z pracy i zastałam Jadwigę malującą ściany w pokoju dziecięcym na jaskrawy żółty kolor.

– Co pani robi?! – wykrzyknęłam zszokowana.

– Przygotowuję pokój dla wnuczki! Żółty to kolor szczęścia – odpowiedziała z uśmiechem.

– Ale my chcieliśmy pastelowy błękit…

– Nie znasz się na dzieciach – rzuciła pogardliwie.

Tego wieczoru wybuchłam płaczem. Marcin próbował mnie pocieszać, ale czułam tylko żal i bezsilność.

– Musisz jej powiedzieć, żeby przestała! – krzyczałam przez łzy.

– Nie mogę… Ona się załamie…

Zaczęłam unikać domu. Zostawałam dłużej w pracy, spotykałam się z koleżankami, byle tylko nie wracać do tego koszmaru. Jadwiga dzwoniła do mnie po kilka razy dziennie:

– Aniu, kupiłam ci nowe garnki. Wyrzuć te stare! –
– Aniu, nie zapomnij o witaminach dla dziecka!
– Aniu, przyjdź dziś wcześniej, bo muszę ci pokazać nowy przepis na rosół!

Czułam się jak marionetka w jej rękach.

Kiedy urodziła się Zosia, było jeszcze gorzej. Jadwiga przychodziła codziennie i krytykowała wszystko: jak przewijam dziecko, jak je karmię, jak je ubieram.

– Ty ją przeziębisz! U mnie dzieci zawsze były szczelnie opatulone! – powtarzała.

Pewnego dnia nakryłam ją, jak podaje Zosi miód na łyżeczce.

– Przecież to niemowlę! Nie wolno jej dawać miodu! – krzyknęłam przerażona.

– Ja wychowałam dwójkę dzieci i żyją! Ty nic nie wiesz o macierzyństwie!

Wtedy pierwszy raz podniosłam głos na Marcina:

– Albo ona przestaje się wtrącać, albo ja odchodzę!

Patrzył na mnie długo w milczeniu. Widziałam w jego oczach strach i bezradność.

Następnego dnia Jadwiga przyszła jak zwykle bez zapowiedzi. Tym razem nie wytrzymałam.

– Proszę wyjść z mojego domu! – powiedziałam stanowczo.

Spojrzała na mnie z pogardą:

– To nie jest twój dom! To dom mojego syna!

Zamarłam. Marcin stał obok i nie powiedział ani słowa.

Po tej awanturze przez kilka dni panowała cisza. Jadwiga przestała przychodzić, ale Marcin chodził ponury i milczący. Czułam się winna wszystkiemu: jego smutkowi, samotności matki, nawet temu nieszczęsnemu dywanowi.

W końcu przyszła Justyna.

– Anka… Mama jest chora. Lekarz podejrzewa depresję po śmierci taty. Może powinnaś być dla niej bardziej wyrozumiała?

Poczułam się podle. Może rzeczywiście byłam za ostra? Może powinnam była wytrzymać jeszcze trochę?

Ale potem spojrzałam na Zosię i wiedziałam jedno: muszę chronić swoje dziecko przed tą toksyczną atmosferą.

Zaczęliśmy z Marcinem chodzić na terapię dla par. Było ciężko – on ciągle usprawiedliwiał matkę, ja coraz częściej myślałam o rozwodzie.

Pewnego dnia podczas sesji terapeuta zapytał Marcina:

– Czy chcesz być mężem swojej żony czy synem swojej matki?

Marcin długo milczał. W końcu wyszeptał:

– Chcę być mężem… Ale nie umiem zostawić mamy samej…

To był moment przełomowy. Zrozumiałam wtedy, że nie mogę zmienić Jadwigi ani Marcina. Mogę tylko zadbać o siebie i córkę.

Znalazłam pracę w innym mieście. Spakowałam rzeczy swoje i Zosi. Marcin został z matką.

Dziś mieszkam sama z córką w małym mieszkaniu w Poznaniu. Jest ciężko finansowo i bywa samotnie, ale pierwszy raz od lat czuję się wolna.

Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była bardziej walczyć o Marcina? A może to właśnie była jedyna droga do odzyskania siebie?

Czy Wy też musieliście wybierać między sobą a rodziną partnera? Jak sobie poradziliście? Napiszcie… Może razem znajdziemy odpowiedź.