Spotkałam Mężczyznę Bez Domu i Pracy: Jak Wybrałam Dobrze dla Siebie i Moich Dzieci
— Znowu wychodzisz? — zapytałam, patrząc na Andrzeja, który pakował swoje rzeczy do starego plecaka. W jego oczach widziałam zmęczenie, ale i coś jeszcze — niepokój, którego nie potrafiłam już ignorować.
— Muszę, Aniu. Wiesz, że nie mogę tu zostać na stałe — odpowiedział cicho, unikając mojego wzroku.
To był już trzeci raz w tym miesiącu, kiedy Andrzej opuszczał moje mieszkanie na warszawskim Bródnie, by wrócić do swojej wynajmowanej klitki na Pradze. Zawsze miał wymówkę: a to praca dorywcza, a to „muszę coś załatwić”, a to „nie chcę przeszkadzać dzieciom”. Ale ja wiedziałam, że chodzi o coś więcej. O strach przed odpowiedzialnością.
Cztery lata temu poznałam Andrzeja na przystanku autobusowym. Padał deszcz, a on zaproponował mi parasol. Był czarujący, miał w sobie coś z chłopca i mężczyzny jednocześnie. Wtedy byłam świeżo po rozwodzie, z dwójką dzieci pod pachą i sercem pełnym nadziei, że jeszcze spotkam kogoś, kto pokocha mnie i moją rodzinę. Andrzej wydawał się być odpowiedzią na moje modlitwy.
Na początku wszystko było jak z bajki. Przynosił mi kawę do łóżka, zabierał dzieci na lody, opowiadał historie o swoim dzieciństwie w Lublinie. Ale szybko okazało się, że jego życie to ciągła walka o przetrwanie. Pracował dorywczo — raz jako kurier, raz na budowie, czasem pomagał znajomym przy przeprowadzkach. Nie miał stałego adresu; wynajmował pokoje u różnych ludzi, czasem spał u kolegów. Mówił, że nie chce się wiązać z żadnym miejscem ani zobowiązaniem.
Moja mama powtarzała: „Ania, pomyśl o dzieciach! Potrzebują stabilności!” A ja? Ja chciałam wierzyć, że miłość wszystko przezwycięży. Że Andrzej się zmieni. Że znajdzie pracę na etat, wynajmiemy razem mieszkanie, może nawet weźmiemy kredyt na własne M2.
Ale życie to nie bajka. Każdy dzień był jak balansowanie na linie. Dzieci pytały: „Mamo, kiedy Andrzej z nami zamieszka?” albo „Dlaczego nie je z nami kolacji?” Czułam się rozdarta między ich potrzebami a własnym pragnieniem bliskości.
Pewnego wieczoru, kiedy dzieci już spały, usiedliśmy z Andrzejem przy kuchennym stole.
— Andrzej… ile jeszcze tak będziemy żyć? — zapytałam drżącym głosem.
Westchnął ciężko i spojrzał mi prosto w oczy. — Aniu, ja nie wiem, czy kiedykolwiek będę gotowy na rodzinę. Kocham cię, ale nie chcę cię oszukiwać.
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek wcześniej. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, płakać, błagać go, żeby został. Ale wiedziałam już wtedy, że muszę wybrać — siebie i dzieci albo iluzję szczęścia.
Przez kolejne tygodnie próbowałam go przekonać. Proponowałam pomoc w znalezieniu pracy, wspólne szukanie mieszkania. On jednak zawsze znajdował powód, by się wycofać.
W końcu nadszedł dzień decyzji. Siedziałam na ławce w parku z moją córką Zosią i synem Kubą. Zosia przytuliła się do mnie i powiedziała: „Mamo, ja chcę mieć normalny dom.” Te słowa przebiły mnie na wskroś.
Wieczorem zadzwoniłam do Andrzeja.
— Musimy porozmawiać — powiedziałam stanowczo.
Przyszedł następnego dnia. Był spięty, jakby przeczuwał koniec.
— Andrzej… ja już dłużej nie mogę tak żyć. Potrzebuję kogoś, kto będzie tu dla mnie i dzieci naprawdę. Kogoś, kto nie ucieka przy pierwszym problemie.
Patrzył na mnie długo w milczeniu. W końcu skinął głową.
— Rozumiem cię, Aniu. Przepraszam… — wyszeptał i wyszedł bez słowa więcej.
Płakałam całą noc. Ale rano poczułam ulgę — pierwszy raz od miesięcy mogłam spojrzeć sobie w oczy bez poczucia winy.
Minęły dwa lata od tamtej rozmowy. Dzieci są spokojniejsze, mamy swoje rytuały: wspólne śniadania w niedzielę, wieczorne czytanie książek. Czasem myślę o Andrzeju — czy znalazł swoje miejsce? Czy żałuje?
Ale wiem jedno: wybrałam dobrze. Wybrałam siebie i dzieci. Bo czasem miłość to za mało.
Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była walczyć mocniej? A może właśnie odpuszczenie było największym dowodem miłości do siebie i mojej rodziny?