Przeciwności nas zjednoczyły, ale nasza córka dorasta bez rodzeństwa – historia Anny z Wrocławia
– Mamo, dlaczego nie mam brata albo siostry? – zapytała mnie Zosia, patrząc na mnie wielkimi, poważnymi oczami. Była środa, deszcz bębnił o parapet w naszym mieszkaniu na Biskupinie, a ja poczułam, jak serce ściska mi się w gardle. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. W tej jednej chwili wróciły do mnie wszystkie lata walki, nadziei i rozczarowań.
Mam na imię Anna Kowalska i mieszkam we Wrocławiu, gdzie Dolny Śląsk łączy swoją historię z brzegami Odry. Już od dzieciństwa marzyłam, żeby zostać matką — to było moje jasne, niezłomne pragnienie. W mojej rodzinie byliśmy troje dzieci, a mama poświęciła się nam, nie pracując, by wychować nas z miłością. Ten obraz — duża, hałaśliwa kuchnia, zapach drożdżowego ciasta i śmiech rodzeństwa — był dla mnie synonimem szczęścia. Gdy poznałam Pawła na studiach, od razu wiedziałam, że chcę z nim budować podobny dom.
Nasze życie nie było jednak bajką. Po ślubie wszystko wydawało się proste: praca, mieszkanie, plany na przyszłość. Zosia pojawiła się po dwóch latach, po pierwszych nieudanych próbach i łzach w poduszkę. Była naszym cudem. Ale potem… potem zaczęły się schody. Kolejne lata mijały na wizytach u lekarzy, badaniach, lekach hormonalnych, zabiegach. Każda nieudana próba bolała coraz bardziej. Paweł starał się być silny, ale widziałam, jak zamyka się w sobie. Przestaliśmy rozmawiać o przyszłości, bo każde słowo o rodzeństwie dla Zosi było jak sól na ranę.
Rodzina i znajomi nie pomagali. – No i kiedy drugie? – pytała ciocia Basia na każdej rodzinnej imprezie. – Zosia taka samotna, szkoda dziecka – dorzucała babcia. Czułam się, jakby wszyscy patrzyli na mnie przez pryzmat mojej niepłodności, jakby bycie matką jedynaczki było moją osobistą porażką. Nawet mama, choć starała się być delikatna, czasem rzucała: – Może za bardzo się stresujesz, Aniu? Może powinnaś odpuścić?
A jak mam odpuścić, skoro moje serce krzyczy za drugim dzieckiem? Zosia rosła, a ja coraz częściej łapałam się na tym, że porównuję ją do siebie z dzieciństwa. Ona nie miała z kim się kłócić o zabawki, nie miała komu powierzyć sekretów, nie miała z kim dzielić się obowiązkami. Często widziałam, jak bawi się sama w swoim pokoju, układając misie w rządku i rozmawiając z nimi szeptem. Bolało mnie to, bo wiedziałam, że nie mogę jej dać tego, co dla mnie było najważniejsze.
Pewnego wieczoru, kiedy Paweł wrócił późno z pracy, usiedliśmy w kuchni przy herbacie. – Paweł, ja już nie mam siły – powiedziałam cicho. – Nie wiem, czy dam radę jeszcze raz przez to przechodzić. On spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. – Aniu, ja też nie. Może powinniśmy przestać się katować? Może… może Zosia wystarczy? – Jego głos zadrżał, jakby bał się własnych słów.
Przez kilka dni nie rozmawialiśmy o tym więcej. Każde z nas zamknęło się w swoim bólu. Ale potem, kiedy zobaczyłam, jak Zosia tuli się do Pawła i opowiada mu o swoim dniu, coś we mnie pękło. Może rzeczywiście powinniśmy przestać walczyć z losem? Może szczęście nie zależy od liczby dzieci, tylko od tego, ile miłości im damy?
Ale życie nie daje łatwych odpowiedzi. Zosia coraz częściej pytała o rodzeństwo. W przedszkolu dzieci opowiadały o swoich braciach i siostrach, a ona wracała do domu smutna. – Mamo, a może mogłabym mieć psa? – zapytała pewnego dnia, jakby szukała jakiejkolwiek namiastki towarzystwa. Zgodziłam się bez wahania. Tak pojawił się u nas Felek, mały kundelek ze schroniska, który od razu stał się jej najlepszym przyjacielem.
Ale nawet Felek nie wypełnił tej pustki. Zosia czasem płakała w nocy, myśląc, że to moja wina. – Mamo, czy ja coś zrobiłam źle, że nie mam siostry? – zapytała raz, a ja poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przytuliłam ją mocno i powiedziałam: – Kochanie, to nie twoja wina. Czasem tak się po prostu dzieje. Ale masz nas, masz Felka i masz przyjaciół. Nie jesteś sama.
W pracy też nie było łatwo. Koleżanki opowiadały o swoich rodzinach, o tym, jak ciężko jest pogodzić obowiązki przy dwójce czy trójce dzieci. Czułam się wykluczona z tych rozmów, jakby moje macierzyństwo było mniej wartościowe. Raz nawet usłyszałam: – Ty to masz dobrze, jedno dziecko, więcej czasu dla siebie. Nie wiedziały, ile nocy przepłakałam, ile razy czułam się niepełnowartościowa.
Najtrudniejsze były święta. Wigilia u rodziców, gwar, dzieci biegające po domu. Zosia patrzyła na kuzynów z zazdrością, a ja udawałam, że wszystko jest w porządku. Ale w środku czułam się rozdarta. Z jednej strony wdzięczna za to, co mam, z drugiej – pełna żalu za tym, czego nie udało się osiągnąć.
Z czasem nauczyłam się akceptować rzeczywistość. Zaczęłam więcej rozmawiać z Zosią o jej uczuciach, o tym, że rodzina to nie tylko liczba osób przy stole, ale to, jak się kochamy i wspieramy. Z Pawłem przeszliśmy przez kryzys, ale wyszliśmy z niego silniejsi. Przeciwności nas zjednoczyły, choć nie tak, jak sobie to wyobrażałam. Zosia dorasta bez rodzeństwa, ale otoczona miłością.
Czasem jednak, kiedy patrzę na nią, jak siedzi sama w swoim pokoju, pytam siebie: czy zrobiłam wszystko, co mogłam? Czy szczęście mojej córki naprawdę zależy od tego, czy ma brata lub siostrę? A może najważniejsze jest to, żeby czuła się kochana i akceptowana taka, jaka jest? Może to pytanie powinniśmy sobie zadawać wszyscy, zanim ocenimy czyjeś życie przez pryzmat własnych marzeń.