„Od osiemnastki płaciłam ojcu czynsz za własny pokój. Teraz oczekuje, że będę go utrzymywać” – Moja historia o rodzinnych rachunkach, żalu i niezabliźnionych ranach
– Nie ma nic za darmo, Martyna. Albo płacisz, albo się wyprowadzasz – powiedział ojciec, nie patrząc mi w oczy, gdy wręczał mi kartkę z wyliczeniem: „Czynsz: 600 zł. Prąd: 50 zł. Woda: 30 zł. Jedzenie – we własnym zakresie.”
Miałam wtedy dokładnie osiemnaście lat i jeden dzień. Zamiast świętować dorosłość, siedziałam na krawędzi łóżka w swoim pokoju, który nagle przestał być moim azylem. Stał się towarem na wynajem. Mama już wtedy nie mieszkała z nami – rozwód, o którym wszyscy w rodzinie szeptali, zostawił nas samych w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. Ojciec był zawsze zasadniczy, ale tego się nie spodziewałam.
– Ale tato… Przecież jeszcze się uczę. Nie mam pracy…
– To znajdź. Jesteś dorosła. Ja swoje zrobiłem.
Wtedy po raz pierwszy poczułam się jak intruz we własnym domu. Przez kolejne miesiące biegałam po sklepach i kawiarniach, szukając pracy na pół etatu. Zamiast spotkań z przyjaciółmi – zmiany w Żabce i korepetycje dla dzieci sąsiadów. Każdego miesiąca wręczałam ojcu kopertę z pieniędzmi, a on przyjmował ją bez słowa wdzięczności.
Czasem słyszałam od koleżanek:
– Ale masz pecha z tym ojcem… U mnie rodzice jeszcze mi kieszonkowe dają!
Zazdrościłam im tej zwyczajnej troski. U nas w domu troska była przeliczana na złotówki.
Minęły lata. Skończyłam liceum, potem studia zaoczne – bo dzienne były poza moim zasięgiem finansowym. Pracowałam coraz więcej, coraz ciężej. W końcu wynajęłam kawalerkę na Pradze i wyprowadziłam się od ojca. Nie płakał. Nie zatrzymał mnie. Po prostu powiedział:
– Klucze zostaw na stole.
Przez długi czas nie utrzymywaliśmy kontaktu. Czułam żal i pustkę, ale też ulgę – wreszcie mogłam oddychać bez strachu, że ktoś policzy mi zużytą wodę.
Aż pewnego dnia zadzwonił telefon.
– Martyna? To ja… tata. Musisz mi pomóc.
Jego głos był inny – słabszy, jakby przygaszony. Okazało się, że stracił pracę w magazynie i nie radzi sobie finansowo. Zalega z czynszem, grozi mu eksmisja.
– Przecież masz córkę! – usłyszał od sąsiadki, która zadzwoniła do mnie po raz drugi tego dnia.
Pojechałam do niego z duszą na ramieniu. Mieszkanie było zaniedbane, pełne pustych butelek po piwie i starych gazet.
– Martyna… Wiem, że nie byłem najlepszym ojcem. Ale teraz naprawdę potrzebuję pomocy.
Patrzyłam na niego i czułam mieszankę gniewu i współczucia. Przez lata powtarzał mi, że rodzina to nie hotel – a teraz sam prosił o wsparcie.
– Tato… Przez tyle lat traktowałeś mnie jak lokatora, nie jak córkę. Teraz mam cię utrzymywać?
– To przecież obowiązek dziecka…
Te słowa rozbrzmiewały mi w głowie przez kolejne dni. Rozmawiałam z partnerem, z przyjaciółkami:
– Co byś zrobiła na moim miejscu?
Jedni mówili: „Pomóż mu, to twój ojciec.” Inni: „Nie jesteś mu nic winna.”
W końcu zdecydowałam się opłacić mu zaległy czynsz i zrobić zakupy spożywcze. Ale postawiłam warunek:
– Pomogę ci raz. Ale jeśli chcesz więcej – musimy porozmawiać o naszej relacji. O tym wszystkim, co było.
Ojciec spuścił wzrok.
– Nie wiem, czy potrafię…
– Ja też nie wiem – odpowiedziałam szczerze.
Przez kolejne tygodnie próbowałam odbudować z nim kontakt. Było trudno – rozmowy kończyły się milczeniem albo kłótnią o przeszłość.
Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole.
– Martyna… Może źle to wszystko rozegrałem. Myślałem, że uczę cię samodzielności…
– A ja myślałam, że uczysz mnie samotności.
Zapadła cisza. Po raz pierwszy zobaczyłam łzy w jego oczach.
Nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy rodziną w pełnym tego słowa znaczeniu. Ale wiem jedno: rachunki można spłacić pieniędzmi, ale żalu – już nie tak łatwo.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy rodzina to tylko rachunek do zapłacenia? Czy można odbudować coś, co przez lata było tylko umową najmu? Co wy byście zrobili na moim miejscu?