„Kiedy miałam wyjechać do Niemiec, Zosia miała 12 lat. Teraz nie potrafi mi wybaczyć, że ją zostawiłam” – prawdziwa historia matki i córki z polskiej prowincji
– Mamo, nie wyjeżdżaj, proszę! – Zosia stała w progu kuchni, ściskając w dłoniach moją starą apaszkę, jakby to ona mogła ją ochronić przed tym, co miało się wydarzyć. Był listopadowy poranek, mgła spowijała nasze podwórko w małej wsi pod Piotrkowem Trybunalskim. W kuchni pachniało kawą i świeżym chlebem, ale ja czułam tylko ciężar decyzji, która już zapadła.
– Córeczko… – zaczęłam, ale głos mi się załamał. Nie potrafiłam jej spojrzeć w oczy. Wiedziałam, że zostawiam ją z babcią i dziadkiem, że przez najbliższe miesiące będę tylko głosem w telefonie i zdjęciem na lodówce. Ale co miałam zrobić? Po śmierci męża nie było nas stać nawet na nowe buty dla Zosi. Praca w sklepie dawała mi ledwie na rachunki. Kiedy ciotka zadzwoniła z Niemiec i powiedziała, że jest miejsce w opiece nad starszą panią, nie miałam wyboru.
Zosia miała wtedy dwanaście lat. Była cicha, zamknięta w sobie, zawsze z książką pod pachą. Pamiętam jej spojrzenie – mieszanina rozpaczy i gniewu. – Obiecałaś, że już nigdy mnie nie zostawisz – wyszeptała wtedy. A ja tylko przytuliłam ją mocno i obiecałam, że wrócę szybciej, niż się spodziewa.
Pierwsze tygodnie w Niemczech były jak życie na autopilocie. Pracowałam po czternaście godzin dziennie, spałam na rozkładanym łóżku w salonie starszej pani Hildegard. Każdego wieczoru dzwoniłam do domu. – Jak tam szkoła? – pytałam Zosię przez telefon. – Dobrze – odpowiadała krótko. Potem oddawała słuchawkę babci.
Z czasem rozmowy stawały się coraz rzadsze. Zosia przestała odbierać telefon. Babcia tłumaczyła: – Ma dużo nauki, dojrzewa… Ale ja czułam, że coś się psuje. Próbowałam wysyłać paczki – nowe ubrania, słodycze, książki. Wysyłałam pieniądze na lepszy komputer, korepetycje z angielskiego. Myślałam: kiedy wrócę, wszystko się ułoży.
Wróciłam po dwóch latach. Zosia miała czternaście lat i patrzyła na mnie jak na obcą osobę. W domu panowała cisza pełna napięcia. Babcia próbowała udawać, że wszystko jest jak dawniej, ale czułam chłód w powietrzu.
– Cześć, Zosiu – powiedziałam nieśmiało.
– Cześć – odpowiedziała i zamknęła się w swoim pokoju.
Próbowałam do niej dotrzeć. Gotowałam jej ulubione naleśniki z serem, kupiłam nowy rower na urodziny. Ale ona coraz częściej wychodziła z domu bez słowa. Zaczęły się wagary, kłótnie z babcią, zamknięte drzwi.
Pewnego wieczoru usłyszałam jej rozmowę przez telefon:
– Nie obchodzi mnie to! Mama mnie zostawiła! Teraz udaje, że wszystko jest okej…
Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Próbowałam z nią rozmawiać:
– Zosiu… Wiem, że cię zawiodłam. Ale zrobiłam to dla nas…
– Dla nas? – przerwała mi z goryczą. – Dla siebie! Żebyś mogła uciec! Ja tu zostałam sama!
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Miała rację? Czy naprawdę uciekłam przed własnym życiem?
Minęły kolejne lata. Zosia skończyła liceum i wyprowadziła się do Łodzi na studia. Nasze kontakty ograniczały się do krótkich sms-ów na święta i urodziny. Czasem widywałyśmy się na rodzinnych uroczystościach – wtedy rozmawiałyśmy o pogodzie albo o babci.
Często wracam myślami do tamtego listopadowego poranka. Czy mogłam postąpić inaczej? Może powinnam była zostać i walczyć tutaj? Ale wtedy nie byłoby tych wszystkich rzeczy, które mogłam jej dać…
Ostatnio próbowałam napisać do niej list:
„Zosiu,
Wiem, że cię zawiodłam i że nie potrafisz mi wybaczyć. Chciałabym cofnąć czas i być przy tobie wtedy, kiedy najbardziej mnie potrzebowałaś. Ale chciałam też dać ci szansę na lepsze życie… Jeśli kiedyś będziesz gotowa porozmawiać – czekam.”
Nie odpisała.
Czasem myślę: czy naprawdę można naprawić coś takiego? Czy matka ma prawo wybierać między chlebem a obecnością przy dziecku? Czy można wybaczyć sobie decyzje podjęte w rozpaczy?
Może ktoś z was był kiedyś w podobnej sytuacji? Czy można odbudować relację po tylu latach ciszy?