Wina deszczu – opowieść o stracie, winie i przebaczeniu

Wszystkiemu winien był deszcz. Siedziałem za kierownicą mojego starego passata, patrząc przez zaparowaną szybę na rozmazane światła miasta. Wiosenna mżawka zamieniła ulice w szare, błyszczące rzeki, a ja już od godziny krążyłem bez celu po mieście. W radiu leciała jakaś melancholijna piosenka, której nawet nie słuchałem. Czekałem. Na co? Sam nie wiedziałem. Może na to, aż przestanie padać. Może na to, aż będę miał odwagę wrócić do domu.

Telefon zadzwonił nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. Na wyświetlaczu pojawiło się imię: „Ania”. Moja żona. Przez chwilę wahałem się, czy odebrać. Wiedziałem, co usłyszę – pretensje, żal, może nawet płacz. Ostatnio tylko to słyszałem w naszym domu.

– Marek, gdzie jesteś? – Jej głos był napięty, jakby zaraz miał się złamać.

– Jeżdżę po mieście. Nie mogę znaleźć miejsca do parkowania – skłamałem bez zastanowienia.

– Zosia czeka na ciebie z kolacją. Obiecałeś jej, że dziś pomożesz jej z projektem do szkoły.

Zacisnąłem dłonie na kierownicy. Zosia, nasza córka. Ostatnio coraz częściej widziałem w jej oczach rozczarowanie. Miała jedenaście lat i chyba już rozumiała więcej, niż chciałbym przyznać.

– Zaraz będę – powiedziałem cicho i rozłączyłem się.

Nie chciałem wracać do domu. Od miesięcy czułem się tam obco, jakby ktoś podmienił moją rodzinę na inną. Z Anią kłóciliśmy się o wszystko: o pieniądze, o wychowanie Zosi, o moją pracę, która zabierała mi coraz więcej czasu i energii. Czułem się zmęczony, wypalony. Czasem miałem ochotę po prostu zniknąć.

Deszcz padał coraz mocniej. Włączyłem wycieraczki na najwyższy bieg i ruszyłem w stronę domu. Korek na Alejach Jerozolimskich ciągnął się kilometrami. Ludzie trąbili, przeklinali przez uchylone okna. W pewnym momencie zobaczyłem w lusterku niebieskie światła – karetka próbowała przecisnąć się między samochodami.

Zacząłem myśleć o tym, co by było, gdybym po prostu pojechał gdzieś daleko. Zostawił wszystko za sobą. Ale przecież nie mogłem – byłem ojcem, mężem… czy jeszcze byłem?

W końcu dotarłem pod blok. Deszcz lał jak z cebra. Wysiadłem z samochodu i pobiegłem do klatki schodowej, przeskakując przez kałuże. W mieszkaniu panowała cisza – aż za bardzo.

– Jesteś wreszcie! – Ania stała w kuchni z rękami opartymi o blat. Jej oczy były zaczerwienione.

– Przepraszam…

– Zosia już śpi. Płakała przez ciebie.

Poczułem ukłucie w sercu. Chciałem coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle.

– Marek… co się z nami dzieje? – zapytała cicho.

Nie odpowiedziałem. Usiadłem przy stole i schowałem twarz w dłoniach.

– Nie wiem…

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Słychać było tylko szum deszczu za oknem.

Następnego dnia rano obudził mnie dźwięk telefonu. Tym razem to był mój brat, Tomek.

– Marek, mama trafiła do szpitala. Zawał.

Serce mi zamarło. Bez słowa ubrałem się i wybiegłem z domu.

W szpitalu panował chaos. Lekarze biegali korytarzami, pielęgniarki rozmawiały półgłosem o pacjentach. Mama leżała na sali intensywnej terapii, podłączona do aparatury.

Tomek siedział przy jej łóżku i patrzył na mnie z wyrzutem.

– Gdzie byłeś wczoraj? Mama cię szukała.

Nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że zawiodłem nie tylko żonę i córkę, ale też matkę.

Przez kolejne dni żyliśmy w zawieszeniu. Mama powoli dochodziła do siebie, ale lekarze nie dawali gwarancji, że wszystko będzie dobrze.

W domu atmosfera była jeszcze gorsza niż wcześniej. Ania prawie się do mnie nie odzywała, Zosia unikała mojego wzroku.

Pewnego wieczoru usiadłem z Anią przy stole.

– Musimy porozmawiać – powiedziała stanowczo.

– Wiem…

– Marek, ja już nie mam siły walczyć sama o tę rodzinę. Jeśli ci zależy… musisz coś zmienić.

Patrzyłem na nią długo w milczeniu. W końcu wyszedłem na balkon i zapaliłem papierosa – pierwszy raz od lat.

Deszcz znów zaczął padać. Krople bębniły o parapet jakby chciały mi coś powiedzieć.

Następnego dnia wracając ze szpitala byłem tak zamyślony, że nie zauważyłem czerwonego światła na przejściu dla pieszych. Hamowałem gwałtownie – za późno. Usłyszałem krzyk i zobaczyłem sylwetkę dziewczyny przewracającą się na mokrym asfalcie.

Wysiadłem z samochodu cały drżący.

– Nic ci nie jest?!

Dziewczyna podniosła się powoli, trzymając się za kolano.

– Chyba tylko stłuczenie…

Ludzie zaczęli się zbierać wokół nas. Ktoś zadzwonił po karetkę.

Czekałem na policję z poczuciem winy tak silnym, że ledwo mogłem oddychać.

Wieczorem siedziałem sam w kuchni i patrzyłem na swoje odbicie w oknie. Kim ja się stałem? Człowiekiem, który rani wszystkich wokół siebie?

Ania weszła do kuchni bez słowa i nalała sobie herbaty.

– Wiem o wszystkim – powiedziała cicho. – Tomek dzwonił do mnie ze szpitala.

Spojrzała na mnie z takim smutkiem, że miałem ochotę zniknąć.

– Marek… musisz sobie wybaczyć. Inaczej nigdy nie będziesz mógł być dla nas tym, kim byłeś kiedyś.

Nie spałem tej nocy ani minuty. Myślałem o wszystkim: o mamie, o Ani i Zosi, o dziewczynie z przejścia dla pieszych…

Rano pojechałem do szpitala przeprosić dziewczynę i jej rodzinę. Potem wróciłem do domu i pierwszy raz od miesięcy przytuliłem córkę tak mocno, jak tylko potrafiłem.

Deszcz przestał padać dopiero wieczorem. Patrzyłem przez okno na rozświetlone miasto i zastanawiałem się: ile jeszcze błędów muszę popełnić, żeby nauczyć się żyć naprawdę? Czy można naprawić to, co się zepsuło przez własną słabość?