Łzy i nadzieja: Historia samotnej matki z warszawskiego Ursusa, która nie pozwoliła się złamać

— Mamo, dlaczego tata znowu krzyczy? — zapytała cicho Zosia, tuląc się do mnie pod cienkim kocem. Siedziałyśmy skulone na kanapie w naszym małym mieszkaniu w Ursusie, a zza ściany dobiegały coraz głośniejsze wrzaski Marka. Moje serce waliło jak oszalałe. Wiedziałam, że to nie potrwa długo — zaraz wpadnie do pokoju, a ja będę musiała udawać spokój, żeby nie wystraszyć jeszcze bardziej Zosi.

— Wszystko będzie dobrze, kochanie — wyszeptałam, choć sama w to nie wierzyłam. W tamtej chwili czułam się jak cień człowieka. Praca na kasie w Biedronce ledwo starczała na czynsz i jedzenie. Marek coraz częściej wracał pijany, coraz częściej podnosił głos — a potem rękę. Tego wieczoru przekroczył granicę. Po raz pierwszy uderzył mnie przy Zosi.

Nie pamiętam dokładnie, jak spakowałam torbę i wybiegłam z mieszkania. Pamiętam tylko jej małe rączki kurczowo trzymające moją dłoń i własny oddech rwący się w piersi. Noc była zimna, a my — bez dachu nad głową. Schroniłyśmy się na klatce schodowej sąsiedniego bloku. Zosia zasnęła wtulona we mnie, a ja płakałam cicho, żeby jej nie obudzić.

Następnego dnia rano poszłam do pracy jak gdyby nigdy nic. Nie miałam dokąd pójść. Szefowa patrzyła na mnie podejrzliwie, widząc sińca pod okiem, ale nic nie powiedziała. Po południu zadzwoniłam do mojej mamy. — Wróć do domu — powiedziała tylko. Ale wiedziałam, że tam nie znajdę wsparcia. Mama zawsze powtarzała: „Małżeństwo to świętość, trzeba wytrzymać”.

Przez kolejne tygodnie spałyśmy u znajomych, czasem na materacu w piwnicy u cioci Krysi. Zosia zaczęła moczyć się w nocy. Ja coraz częściej łapałam się na tym, że nie mam siły rano wstać z łóżka. W pracy byłam jak automat — skanowałam produkty, uśmiechałam się do klientów, a w środku czułam tylko pustkę.

Pewnego dnia, gdy wracałam z Zosią z przedszkola, spotkałyśmy panią Halinę z sąsiedztwa. — Dziecko, ty tak nie możesz żyć! — powiedziała stanowczo. — Idź do ośrodka pomocy społecznej. Tam ci pomogą.

Wstydziłam się jak nigdy dotąd, ale poszłam. Pani Ania z OPS-u spojrzała na mnie ciepło i powiedziała: — Nie jesteś sama. Damy radę.

Dostałyśmy miejsce w hostelu dla samotnych matek. To był pierwszy krok do nowego życia. Tam poznałam inne kobiety z podobnymi historiami. Każda z nas miała swoje rany i swoje marzenia.

Najtrudniejsze były wieczory. Kiedy Zosia zasypiała, ja siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Myślałam o tym, jak bardzo zawiodłam jako matka i kobieta. Ale pewnej nocy usłyszałam rozmowę dwóch kobiet z pokoju obok:

— Ja już nie dam rady — płakała jedna z nich.
— Musisz! Dla dziecka! — odpowiedziała druga.

Te słowa coś we mnie przełamały. Postanowiłam walczyć.

Zaczęłam szukać dodatkowej pracy. Sprzątałam mieszkania, piekłam ciasta na zamówienie, szydełkowałam czapki dla dzieci znajomych. Każda złotówka była na wagę złota.

Któregoś dnia jedna z klientek zapytała:
— Skąd pani bierze te piękne ciasta?
— Sama piekę — odpowiedziałam nieśmiało.
— To niech pani spróbuje sprzedawać je przez internet! Mam znajomą, która prowadzi taką stronę.

Nie miałam pojęcia o biznesie ani o internecie. Ale wieczorami zaczęłam czytać poradniki i oglądać filmiki na YouTube. Za ostatnie oszczędności kupiłam używany mikser i kilka blach.

Pierwsze zamówienia przyszły od koleżanek z pracy i sąsiadek z hostelu. Potem ktoś polecił moje wypieki dalej. Po kilku miesiącach miałam już tyle zamówień, że musiałam wynająć małą kuchnię od znajomego piekarza.

Zosia patrzyła na mnie z dumą:
— Mamo, jesteś najlepsza na świecie!

Nie wszystko było łatwe. Marek próbował odzyskać kontakt z córką — groził mi przez telefon, nachodził pod przedszkolem. Musiałam zgłosić sprawę na policję i założyć mu niebieską kartę. Bałam się każdego dnia o nasze bezpieczeństwo.

Mama długo nie rozumiała mojej decyzji:
— Po co ci ten cały biznes? Lepiej byś wróciła do męża!
Ale ja już wiedziałam, że nigdy nie wrócę do tamtego życia.

Po roku udało mi się wynająć kawalerkę w Ursusie. Zosia znów zaczęła się uśmiechać, a ja pierwszy raz od dawna poczułam dumę z siebie.

Dziś prowadzę własną cukiernię online „Słodkie Nadzieje”. Zatrudniam dwie inne samotne mamy z hostelu. Czasem występuję na spotkaniach dla kobiet i opowiadam swoją historię.

Patrzę na Zosię i myślę: ile jeszcze kobiet żyje w strachu i milczeniu? Czy naprawdę musimy przejść przez piekło, żeby uwierzyć w siebie? Może moja historia komuś pomoże uwierzyć, że nawet po najciemniejszej nocy przychodzi świt.