Zawsze byłam dla nich niewidzialna – historia Magdy z blokowiska

Zimny podmuch wiatru uderzył mnie w twarz, kiedy wybiegłam z klatki schodowej. Znowu się pokłócili. Mama wrzeszczała na tatę, a on trzaskał drzwiami od łazienki. Słyszałam to przez ścianę, nawet kiedy zakładałam kurtkę. – Magda, gdzie idziesz?! – krzyknęła mama, ale nie odpowiedziałam. Wbiegłam na schody, przeskakując po dwa stopnie, byle szybciej uciec z tego mieszkania na siódmym piętrze bloku na Pradze.

Miałam wtedy czternaście lat i czułam się niewidzialna. W domu byłam tylko tłem do ich kłótni, powodem do wzajemnych oskarżeń. „To przez twoją córkę!”, „Gdybyś ją lepiej wychowywała!” – słyszałam niemal codziennie. Tata, Andrzej, był kierowcą autobusu, wiecznie zmęczony, wiecznie nieobecny. Mama, Teresa, pracowała w sklepie spożywczym pod blokiem. Kiedy wracała po dwunastu godzinach na nogach, nie miała już siły na rozmowy. Zresztą, nigdy nie miała.

W szkole nie byłam lepsza. Nauczyciele mówili: „Magda jest cicha, zamknięta w sobie”. Koleżanki śmiały się z moich ubrań z lumpeksu i tego, że nigdy nie mam pieniędzy na kino czy pizzę po lekcjach. Najlepsza przyjaciółka? Nie miałam. Najbliżej było mi do Ewy z sąsiedztwa, ale ona miała własne problemy – jej ojciec pił i czasem znikał na całe tygodnie.

Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. W przedpokoju stały dwie walizki. Mama płakała w kuchni, tata siedział przy stole z pustym wzrokiem. – Wyjeżdżam do ciotki do Gdańska – powiedziała mama przez łzy. – Nie mogę już tu zostać. Tata nawet nie spojrzał w moją stronę.

– A ja? – zapytałam cicho.
– Zostajesz z ojcem – odpowiedziała bez wahania.

Nie płakałam wtedy. Byłam jak sparaliżowana. Przez kolejne miesiące żyliśmy z tatą jak współlokatorzy. On wracał późno, ja zamykałam się w pokoju i słuchałam muzyki na starych słuchawkach. Czasem gotowałam mu obiad, czasem zostawiał mi pieniądze na chleb i mleko.

Wszystko zmieniło się, kiedy miałam siedemnaście lat. Zaczęły się omdlenia w szkole, bóle głowy i ciągłe zmęczenie. Lekarka rodzinna z przychodni na Targówku spojrzała na mnie podejrzliwie:
– A co ty jesz w domu?
– Kanapki… czasem zupę z proszku.
– Masz anemię jak stąd do Zakopanego! – rzuciła i wypisała skierowanie na badania.

Tata nie przejął się moim stanem zdrowia. – Przesadzasz – mruknął tylko, kiedy pokazałam mu wyniki krwi.
– Może byś coś ugotował? – odważyłam się poprosić.
– Nie mam czasu na takie bzdury! – krzyknął i wyszedł trzaskając drzwiami.

Wtedy zadzwoniłam do mamy do Gdańska pierwszy raz od dwóch lat.
– Mamo… źle się czuję.
– Magda, ja mam tu swoje życie… Nie mogę teraz wracać do Warszawy.

Zostałam sama. Przez kilka tygodni chodziłam na badania, czasem mdlałam w tramwaju albo na przystanku. W szkole zaczęli plotkować, że ćpam albo jestem w ciąży. Nauczycielka biologii, pani Nowak, jako jedyna zapytała:
– Magda, czy ktoś ci pomaga w domu?
– Nie…
– Może chcesz porozmawiać?

Nie chciałam. Bałam się zaufać komukolwiek.

W końcu trafiłam do szpitala na Banacha z podejrzeniem białaczki. Leżałam tam sama przez tydzień – tata odwiedził mnie raz, przyniósł sok pomarańczowy i gazetę Fakt.
– Co lekarze mówią? – zapytał bez emocji.
– Jeszcze nie wiedzą…
– No to daj znać jak coś będzie wiadomo.

Mama zadzwoniła tylko raz:
– Trzymaj się, Magda. Musisz być silna.

Wtedy pierwszy raz poczułam prawdziwą rozpacz i samotność. Pielęgniarka Basia przyniosła mi herbatę i usiadła na brzegu łóżka.
– Masz tu kogoś?
– Nie…
– Jesteś dzielna dziewczyno. Ale pamiętaj: nikt nie zasługuje na to, żeby być sam.

Po tygodniu okazało się, że to nie białaczka, ale ciężka anemia i depresja. Wypisali mnie ze szpitala z zaleceniem psychoterapii i diety bogatej w żelazo. Tata nawet nie zapytał jak było w szpitalu.

Po maturze wyprowadziłam się do wynajmowanego pokoju na Ochocie. Pracowałam w Biedronce na kasie i studiowałam zaocznie pedagogikę. Życie było ciężkie, ale przynajmniej nikt już nie krzyczał za ścianą.

Wtedy pojawił się Michał – chłopak z roku wyżej, przystojny brunet z Grochowa. Był inny niż wszyscy: słuchał mnie uważnie, kupował mi czekoladę przed egzaminami i pisał długie wiadomości na Messengerze.

Po pół roku zamieszkaliśmy razem w kawalerce po jego babci. Myślałam: „Wreszcie ktoś mnie widzi”. Ale szybko okazało się, że Michał ma swoje demony – hazard i długi u bukmachera.

Pewnego wieczoru wrócił pijany i zaczął krzyczeć:
– Ty nic nie rozumiesz! Wszystko przez ciebie! Gdybyś była inna…

Znowu poczułam się jak dziecko w bloku na Pradze.

Uciekłam od niego po roku wspólnego życia. Wynajęłam pokój u starszej pani na Bielanach i zaczęłam terapię u psycholożki – pani Iwony.
– Magda, musisz nauczyć się stawiać granice – powtarzała mi co tydzień.
– Ale jak? Nikt nigdy mnie tego nie nauczył…

Przez kolejne lata próbowałam budować siebie od nowa: znalazłam pracę jako nauczycielka przedszkola, zaczęłam biegać po Lesie Bielańskim i powoli odzyskiwałam siły.

Mama wróciła do Warszawy dopiero wtedy, gdy zachorowała na raka piersi. Potrzebowała opieki po operacji.
– Magda… wiem, że cię zawiodłam – powiedziała pewnego dnia przez łzy.
– Tak… ale ja już nauczyłam się żyć bez ciebie.

Tata zmarł nagle na zawał serca kilka miesięcy później. Na pogrzebie stałyśmy z mamą obok siebie jak dwie obce kobiety.

Dziś mam trzydzieści dwa lata i nadal mieszkam sama. Czasem odwiedzam mamę w jej małym mieszkaniu na Bródnie. Rozmawiamy o pogodzie i cenach w Lidlu. Nigdy nie rozmawiałyśmy o tym, co naprawdę ważne.

Często patrzę w lustro i pytam siebie: czy można być szczęśliwym bez rodziny? Czy da się nauczyć kochać siebie, jeśli przez całe życie było się dla innych niewidzialnym?

A wy? Czy kiedykolwiek czuliście się tak bardzo samotni we własnym domu?