Tam, gdzie nie ma powrotu – historia jednej rodziny z polskiej prowincji

Wszystko zaczęło się w ten wieczór, kiedy ojciec wrócił do domu pijany i rzucił kluczami o stół. Mama stała przy kuchence, mieszając zupę, a ja z bratem udawaliśmy, że odrabiamy lekcje. W powietrzu wisiała cisza, która bolała bardziej niż krzyk. – Znowu? – zapytała mama cicho, nie odwracając się. Ojciec tylko wzruszył ramionami. – Przecież zarabiam na ten dom! – odburknął. Wtedy miałam czternaście lat i już wiedziałam, że w naszej rodzinie nie rozmawia się o uczuciach.

Mam na imię Weronika. Dziś mam trzydzieści sześć lat i mieszkam w tym samym domu na końcu wsi pod Siedlcami. Ojciec nie żyje od pięciu lat – zapił się na śmierć. Mama jest schorowana, a brat wyjechał do Niemiec i od dwóch lat nie daje znaku życia. Zostałam sama z dwójką dzieci i mężem, który coraz częściej wraca późno z pracy i coraz rzadziej patrzy mi w oczy.

Pamiętam, jak brat – Michał – spakował się w jedną noc. – Nie dam rady tu dłużej – powiedział mi wtedy. – Albo wyjadę, albo skończę jak ojciec. Mama płakała, ale nie zatrzymała go. Ja też nie potrafiłam nic zrobić. Michał był moim starszym bratem, zawsze mnie bronił przed ojcem, a potem nagle zniknął. Przez pierwsze miesiące pisał SMS-y: „Jestem w Monachium”, „Mam pracę”, „Poznałem kogoś”. Potem kontakt się urwał.

Mama zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Przestała wychodzić do ludzi, przestała dbać o siebie. – Po co mi to wszystko? – powtarzała pod nosem. Ja próbowałam być silna dla niej i dla siebie. Skończyłam liceum, poszłam do pracy w sklepie spożywczym w mieście. Tam poznałam Pawła – mojego przyszłego męża.

Paweł był inny niż ojciec. Cichy, spokojny, nigdy nie podnosił głosu. Myślałam wtedy, że to wystarczy do szczęścia. Szybko zaszłam w ciążę, pobraliśmy się bez wielkiej pompy – tylko najbliższa rodzina i sąsiedzi. Mama była dumna, ale też jakby jeszcze bardziej przygasła. – Przynajmniej ty masz szansę na normalne życie – powiedziała mi po ślubie.

Ale życie nie jest bajką. Paweł coraz częściej zostawał po godzinach, tłumacząc się pracą. Ja siedziałam sama z dziećmi – Zosią i Antkiem – i czułam, jak powoli zamieniam się w własną matkę: zmęczoną, zgorzkniałą kobietę, która nie potrafi rozmawiać o tym, co ją boli.

Najgorsze przyszło dwa lata temu. Mama zachorowała na raka. Lekarze nie dawali jej szans, ale ona walczyła jak lewica. Wtedy zadzwonił Michał – po raz pierwszy od dwóch lat. – Werka… słyszałem o mamie. Przyjadę na pogrzeb, jeśli… jeśli będzie trzeba.

Zamarłam. – Może byś przyjechał teraz? Może mama chciałaby cię zobaczyć żywą? – zapytałam przez łzy.

– Nie mogę… Nie jestem gotowy.

Wtedy coś we mnie pękło. Krzyczałam do słuchawki: – Nigdy nie będziesz gotowy! Zawsze będziesz uciekał! Zostawiłeś nas tak samo jak ojciec!

Rozłączył się bez słowa.

Mama zmarła miesiąc później. Pogrzeb był skromny, przyszło kilku sąsiadów i ciotka z Warszawy. Michała nie było. Paweł stał obok mnie sztywno jak kołek, dzieci trzymały mnie za ręce i pytały: „Mamo, dlaczego babcia już nie wróci?”.

Po pogrzebie zostałam sama z domem i żalem do brata. Próbowałam dzwonić do niego jeszcze kilka razy, ale nigdy nie odbierał.

Z Pawłem zaczęliśmy się oddalać od siebie coraz bardziej. On zamknął się w pracy, ja w codziennych obowiązkach. Któregoś dnia znalazłam w jego telefonie wiadomości do innej kobiety – koleżanki z pracy. Nic wielkiego: „Jak minął dzień?”, „Może kawa po pracy?”. Ale dla mnie to był cios.

– Paweł… czy ty mnie jeszcze kochasz? – zapytałam wieczorem przy kolacji.

Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Nie wiem… Chyba już nie potrafię kochać nikogo.

Zrobiło mi się zimno. Przez kilka tygodni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Dzieci czuły napięcie i zaczęły mieć problemy w szkole: Zosia zamknęła się w sobie, Antek zaczął pyskować nauczycielom.

Wtedy zadzwoniła ciotka z Warszawy:
– Weronika, musisz coś zmienić w swoim życiu! Przyjedź do nas na trochę, odpoczniesz.

Nie mogłam zostawić dzieci ani domu. Ale zaczęłam myśleć o tym, czego naprawdę chcę od życia.

Pewnego dnia po pracy usiadłam przy stole i napisałam list do Michała:
„Bracie,
Nie wiem już, czy jesteśmy jeszcze rodziną. Mama nie żyje, ojca już dawno z nami nie ma. Ja zostałam tu sama z dziećmi i mężem, który coraz mniej przypomina człowieka, którego pokochałam. Chciałabym ci wybaczyć wszystko, ale nie umiem wybaczyć sobie tego żalu do ciebie i do całego świata. Jeśli kiedyś będziesz chciał wrócić – drzwi są otwarte.”

Nie dostałam odpowiedzi.

Zaczęłam chodzić na terapię do psychologa w Siedlcach. Tam po raz pierwszy powiedziałam głośno: „Boję się być taka jak moja matka”. Psycholog zapytał: – A jaka była twoja matka?

– Samotna… smutna… nigdy nie mówiła o tym, co ją boli.

– A ty?

Zrozumiałam wtedy, że powtarzam jej błędy.

Zaczęłam rozmawiać z dziećmi o uczuciach. Zosia płakała mi w ramionach: „Mamo, boję się, że odejdziesz jak babcia”. Antek przytulał się mocno i szeptał: „Nie chcę być sam”.

Paweł widział zmiany we mnie i próbował wrócić do rozmów sprzed lat. Ale coś już wygasło między nami na zawsze.

Dziś żyję dla dzieci i dla siebie. Czasem wieczorem siadam na ganku i patrzę na pola za domem – takie same jak wtedy, gdy byłam dzieckiem i marzyłam o ucieczce stąd jak Michał.

Czasem myślę: czy można przerwać łańcuch rodzinnych błędów? Czy moje dzieci będą kiedyś wspominać mnie tak samo smutno jak ja moją matkę? Czy da się nauczyć kochać bez lęku przed stratą?

A wy… czy potraficie rozmawiać ze swoimi bliskimi o tym, co naprawdę boli?