Nie zdążyłem powiedzieć „przepraszam” – historia, która zmieniła moje życie
Wszystko zaczęło się od trzasku drzwi. To był dźwięk, który rozciął wieczorną ciszę jak nóż. Stałem w kuchni, z kubkiem zimnej kawy w dłoni, a w powietrzu wisiało napięcie po naszej kolejnej kłótni. – „Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie zostawiała światła w łazience? Prąd sam się nie zapłaci!” – wrzasnąłem wcześniej, nawet nie patrząc na Zofię. Odpowiedziała mi tylko ciche „Przepraszam”, ale już wtedy wiedziałem, że to nie o światło chodzi.
Zofia wyszła. Nie zabrała kurtki, chociaż był listopad i padał deszcz. Słyszałem jej szybkie kroki na klatce schodowej. Przez chwilę miałem ochotę pobiec za nią, ale duma – ta przeklęta duma – zatrzymała mnie w miejscu. Usiadłem na kanapie i włączyłem telewizor, żeby zagłuszyć własne myśli. W tle leciały wiadomości o jakiejś katastrofie drogowej pod Piotrkowem Trybunalskim, ale ja słyszałem tylko echo własnych słów.
Minęła godzina. Dwie. Zosia nie wracała. Wysłałem jej SMS-a: „Gdzie jesteś? Wracaj do domu.” Nie odpisała. Zacząłem się niepokoić, ale jeszcze wtedy tłumaczyłem sobie: „Pewnie poszła do swojej matki, posiedzi tam, wróci jak zawsze.” Ale nie wracała.
Około północy zadzwonił telefon. Numer nieznany. Odebrałem z irytacją:
– Halo?
– Dobry wieczór, czy rozmawiam z panem Bartoszem Nowakiem? – zapytał męski głos.
– Tak, o co chodzi?
– Tu dyżurny Komendy Miejskiej Policji w Łodzi. Pańska żona została potrącona przez samochód na przejściu dla pieszych przy ulicy Kopcińskiego. Jest w szpitalu imienia Barlickiego. Proszę przyjechać jak najszybciej.
Serce mi stanęło. Przez chwilę nie mogłem złapać tchu. Wybiegłem z mieszkania w samych kapciach, potem wróciłem po kluczyki do auta i kurtkę. Droga do szpitala była jak przez mgłę – czerwone światła, deszcz na szybie, wycieraczki pracujące w rytmie moich myśli: „To moja wina… To moja wina…”
Na izbie przyjęć czekała na mnie pielęgniarka.
– Pan Nowak? Proszę za mną.
Zaprowadziła mnie do sali intensywnej terapii. Zosia leżała podłączona do aparatury, blada jak ściana, z opatrunkiem na głowie. Lekarz podszedł do mnie:
– Pańska żona jest w bardzo ciężkim stanie. Miała poważny uraz głowy i wewnętrzne krwawienie. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy… Ale muszę być z panem szczery – proszę przygotować się na najgorsze.
Usiadłem przy jej łóżku. Chwyciłem ją za rękę – była zimna i bezwładna. – „Zosiu… przepraszam…” – wyszeptałem drżącym głosem. „Nie chciałem… Wróć do mnie…”
Wtedy przypomniałem sobie wszystko: nasze pierwsze spotkanie na przystanku tramwajowym przy Piotrkowskiej, jej śmiech podczas spacerów po parku Źródliska, jej łzy po pierwszej poważnej kłótni o pieniądze, jej ciche „kocham cię” szeptane wieczorem do poduszki. Przypomniałem sobie też wszystkie razy, kiedy ją raniłem słowami ostrzejszymi niż nóż: „Nie nadajesz się do niczego!”, „Gdybyś była bardziej zaradna…”, „Po co mi taka żona?”.
Nad ranem lekarz przyszedł jeszcze raz.
– Przykro mi… Zofia zmarła o 4:17.
Nie pamiętam drogi powrotnej do domu. W mieszkaniu panowała cisza tak gęsta, że aż bolały mnie uszy. Na stole leżała kartka z listą zakupów: „Mleko, chleb, jabłka dla Bartka” – naszego syna. Bartek miał wtedy 12 lat i spał u kolegi na nocowance. Zadzwoniłem do niego rano:
– Synku… musisz wrócić do domu.
– Co się stało z mamą?
– Mama… Mama już nie wróci.
Bartek płakał przez telefon tak głośno, że musiałem odsunąć słuchawkę od ucha. Potem zadzwoniła teściowa:
– Co ty zrobiłeś mojej córce?!
– To był wypadek…
– Gdybyś jej nie wyganiał z domu! Gdybyś był dla niej lepszy! – krzyczała przez łzy.
Przez kolejne dni dom był pełen ludzi: rodzina Zosi patrzyła na mnie jak na mordercę; moja matka próbowała mnie bronić:
– Bartosz zawsze był dobrym mężem! To los tak chciał!
Ale ja wiedziałem swoje.
Na pogrzebie stałem jak skamieniały. Bartek trzymał mnie za rękę i szlochał bezgłośnie. Teściowa nie podała mi dłoni. Sąsiadki szeptały za moimi plecami:
– Szkoda dziewczyny… Taka młoda…
Po wszystkim wróciłem do pustego mieszkania i pierwszy raz od lat zacząłem płakać.
Przez kolejne tygodnie próbowałem żyć normalnie – robić zakupy, gotować Bartkowi obiady (nie wychodziło mi to najlepiej), sprzątać po sobie (ciągle zostawiałem bałagan). Bartek zamknął się w sobie; przestał rozmawiać ze mną i z kolegami ze szkoły. Pewnego dnia znalazłem go płaczącego nad zeszytem:
– Tato… dlaczego mama musiała umrzeć?
Nie umiałem odpowiedzieć.
Z czasem zaczęły wychodzić na jaw wszystkie moje błędy: rachunki nieopłacone na czas (Zosia zawsze o tym pamiętała), ubrania Bartka za małe (nie zauważyłem nawet, że wyrósł z butów), puste lodówki (nie wiedziałem nawet, co lubi jeść mój syn). Zacząłem rozumieć, jak bardzo byłem ślepy na wszystko to, co robiła dla nas Zosia.
Pewnego dnia przyszła do nas siostra Zosi – Aneta.
– Bartosz… musisz się ogarnąć dla Bartka. On cię potrzebuje.
– Nie umiem być taki jak ona…
– Nie musisz być jak ona. Ale musisz być ojcem.
Zacząłem chodzić z Bartkiem na spacery po parku Źródliska – tak jak kiedyś chodziliśmy we trójkę. Rozmawialiśmy coraz więcej; Bartek opowiadał mi o szkole, o swoich marzeniach (chciał zostać piłkarzem), o tym, jak bardzo tęskni za mamą.
Wieczorami siadałem przy stole i pisałem listy do Zosi – nigdy ich nie wysłałem, ale pomagało mi to przetrwać kolejne dni:
„Kochana Zosiu,
Dziś ugotowałem rosół – wyszedł okropny, Bartek powiedział, że mama robiła lepszy. Wiem… Wiem już teraz, ile znaczyłaś dla nas obu. Przepraszam za wszystko…”
Minął rok od śmierci Zosi. Wciąż boli tak samo mocno jak pierwszego dnia. Ale nauczyłem się jednego: nigdy nie wolno odkładać rozmowy na później; nigdy nie wolno zasypiać pokłóconym; nigdy nie wolno traktować bliskich jak powietrze.
Czasami patrzę na zdjęcie Zosi stojące na komodzie i pytam sam siebie: „Czy gdybym wtedy pobiegł za nią… czy gdybym powiedział jedno dobre słowo więcej… czy moglibyśmy być jeszcze razem?”
A wy? Czy potraficie powiedzieć „przepraszam” zanim będzie za późno?