Nie porzucajcie ojca: opowieść o stracie i nadziei na przebaczenie

Drzwi otworzyły się z trzaskiem, a ja, trzymając w ręku pogniecioną kopertę, stanąłem twarzą w twarz z matką. — Filip, co się stało? — zapytała od razu, widząc moją bladą twarz i drżące dłonie. Nie odpowiedziałem. Po prostu podałem jej list. Zanim przeczytała choćby pierwsze zdanie, już wiedziała — to od niego. Od ojca, którego nie widzieliśmy od dziesięciu lat.

— „Synu, musimy porozmawiać. Proszę, przyjdź do mnie w sobotę. To ważne.” — przeczytała na głos, a jej głos zadrżał. — Co on chce po tylu latach? — wyszeptała.

W kuchni zapachniało świeżo parzoną kawą, ale atmosfera była ciężka jak przed burzą. Usiadłem naprzeciwko mamy. — Mamo, nie wiem, czy powinienem tam iść. Po tym wszystkim…

— To twój ojciec, Filipie. Może jest chory? Może żałuje? — spojrzała na mnie z nadzieją, której nie potrafiłem podzielić.

Nie pamiętam już dobrze dnia, kiedy odszedł. Byłem wtedy nastolatkiem, a mój młodszy brat, Paweł, miał ledwie dziewięć lat. Ojciec spakował walizkę i wyszedł bez słowa wyjaśnienia. Zostawił nas z długami, niespłaconym kredytem i matką na skraju załamania nerwowego.

Przez lata żyliśmy jakby na krawędzi — matka pracowała po dwanaście godzin dziennie w sklepie spożywczym, ja dorabiałem na myjni samochodowej po lekcjach, a Paweł zamknął się w sobie i przestał mówić do ludzi. Ojciec nie dzwonił, nie pisał, nie płacił alimentów. Słyszeliśmy tylko plotki: że mieszka z jakąś kobietą pod Warszawą, że dorobił się na handlu nieruchomościami.

Kiedy Paweł skończył osiemnaście lat, wyprowadził się do Gdańska na studia i zerwał kontakt z nami obojgiem. Ja zostałem z matką w naszym starym mieszkaniu na Pradze. Próbowałem ułożyć sobie życie — znalazłem pracę w hurtowni budowlanej, poznałem Martę, zakochałem się. Ale zawsze gdzieś w środku czułem tę pustkę po ojcu.

Teraz nagle wracał. I to nie z przeprosinami, tylko z prośbą o spotkanie.

W sobotę poszedłem do niego sam. Paweł odmówił nawet rozmowy przez telefon.

Ojciec mieszkał w bloku z wielkiej płyty na Ursynowie. Otworzył mi drzwi — postarzały, przygarbiony mężczyzna o siwych włosach i oczach pełnych lęku.

— Filip… — powiedział cicho. — Dziękuję, że przyszedłeś.

W środku panował bałagan: sterty gazet, brudne naczynia, zapach stęchlizny. Usiadłem na kanapie i czekałem na wyjaśnienia.

— Jestem chory — zaczął bez ogródek. — Rak trzustki. Lekarze dają mi kilka miesięcy…

Zamilkłem. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

— Chciałem cię prosić… żebyś mi wybaczył. I żebyś pomógł mi uporządkować sprawy…

— Jakie sprawy? — spytałem chłodno.

— Mieszkanie… Nie mam nikogo poza tobą i Pawłem. Chciałbym przepisać je na was obu. Ale musicie się dogadać…

Poczułem narastającą złość.

— Przez dziesięć lat nie interesowałeś się nami! Zostawiłeś nas z niczym! A teraz chcesz, żebyśmy się tobą zajęli?

Ojciec spuścił wzrok.

— Wiem… Nie zasługuję na waszą pomoc. Ale jestem sam… Halina mnie zostawiła, kiedy zachorowałem. Przyjaciele się odwrócili. Nie mam nikogo…

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy.

— Paweł nie chce cię znać — powiedziałem w końcu. — Ja… nie wiem.

Ojciec pokiwał głową.

— Rozumiem. Ale proszę cię… pomóż mi chociaż uporządkować papiery. Nie chcę zostawić wam bałaganu.

Wróciłem do domu roztrzęsiony. Matka czekała na mnie w kuchni.

— I co? — zapytała cicho.

Opowiedziałem jej wszystko. Siedziała długo w milczeniu, patrząc przez okno na szare podwórko.

— Filipie… Wiem, że cię skrzywdził. Ale jeśli możesz mu pomóc… zrób to dla siebie. Żebyś kiedyś nie żałował.

Przez kolejne tygodnie odwiedzałem ojca co kilka dni. Pomagałem mu załatwiać sprawy urzędowe, robiłem zakupy, czasem po prostu siedziałem obok niego w ciszy. Były momenty gniewu i łez:

— Dlaczego nas zostawiłeś? — zapytałem pewnego dnia wprost.

Spojrzał na mnie ze łzami w oczach.

— Byłem tchórzem. Myślałem tylko o sobie… Halina była młodsza, dawała mi poczucie wolności. Ale to była iluzja… Z czasem wszystko straciło sens.

— A my? Byliśmy dla ciebie niczym?

— Nie… Byliście wszystkim. Ale bałem się odpowiedzialności…

Nie potrafiłem mu wybaczyć od razu. Ale widząc jego samotność i rozpacz, coś we mnie pękało.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Marta:

— Filipie, musisz przestać żyć przeszłością! My też jesteśmy rodziną! Chcę mieć z tobą dziecko! Ale ty ciągle wracasz do tego bólu…

Nie wiedziałem już sam, kim jestem: synem zdradzonej matki czy synem umierającego ojca?

W końcu zadzwoniłem do Pawła:

— Paweł… Tata jest chory. Umiera.

— Dla mnie już umarł dawno temu — odpowiedział brat zimno.

— Proszę cię… Jeśli nie dla niego, to dla siebie przyjedź choć raz.

Po długiej ciszy usłyszałem:

— Zastanowię się.

Kilka dni później Paweł pojawił się u ojca. Spotkanie było pełne napięcia:

— Czego chcesz? — zapytał ojca bez ogródek.

— Przeprosić cię…

Paweł milczał długo, potem wyszedł bez słowa.

Ojciec gasł z każdym tygodniem coraz bardziej. W ostatnich dniach życia poprosił mnie:

— Filipie… Nie chcę umierać sam.

Byłem przy nim do końca. Trzymałem go za rękę, kiedy odchodził.

Po pogrzebie spotkaliśmy się z Pawłem u notariusza. Mieszkanie miało przejść na nas obu.

— Co robimy? — spytałem brata.

Paweł wzruszył ramionami:

— Sprzedajmy je i podzielmy pieniądze na pół. Nie chcę nic więcej po nim niż to minimum sprawiedliwości.

Podpisaliśmy papiery w milczeniu.

Dziś siedzę w pustym mieszkaniu ojca i myślę: czy można naprawdę wybaczyć? Czy przebaczenie to akt łaski wobec winnego czy raczej ulga dla skrzywdzonego? Czy wy też nosicie w sobie takie rany? Jak sobie z nimi radzicie?