„Nie jesteś już u siebie, mamo”: Jak własny syn i jego rodzina zamienili moje życie w koszmar
— Halina, gdzie są moje skarpetki?! — wrzasnął z pokoju mój syn, Paweł. Była szósta rano, a ja już od godziny krzątałam się po kuchni, starając się nie narobić hałasu. Właściwie nie miałam gdzie się ruszyć — na rozkładanym fotelu pod oknem leżała moja pościel, a na stole sterta naczyń po wczorajszej kolacji. To był mój „pokój” od kilku miesięcy. Kuchnia. Moje królestwo zamieniło się w schowek na starą matkę.
Jeszcze rok temu byłam panią tego mieszkania. Sama decydowałam, kiedy i co gotuję, kiedy zapraszam sąsiadkę na kawę, kiedy włączam radio. Teraz wszystko się zmieniło. Paweł przyprowadził do mnie swoją żonę — Justynę — i ich dwójkę dzieci: Zosię i Antka. Tłumaczył, że „na chwilę”, bo stracił pracę w Poznaniu i nie stać ich było na wynajem. Zgodziłam się bez wahania. Przecież jestem matką.
— Mamo, to tylko na kilka tygodni — zapewniał mnie wtedy Paweł, ściskając moją dłoń. — Jak tylko znajdę coś nowego, wyprowadzimy się.
Justyna stała obok z zaciśniętymi ustami i nawet nie spojrzała mi w oczy. Dzieci były rozbrykane, rzucały plecakami po przedpokoju. Pomyślałam: „Damy radę. Jakoś się pomieścimy”.
Ale tygodnie zamieniły się w miesiące. Paweł nie szukał pracy z takim zapałem, jak obiecywał. Justyna zaczęła urządzać mieszkanie po swojemu — przestawiała meble, wyrzuciła moje stare zasłony („Bo śmierdzą starością!”), a nawet zabroniła mi gotować bigosu, bo „dzieci nie lubią takich zapachów”.
Pewnego wieczoru usiedli we dwoje przy stole i Paweł powiedział:
— Mamo, musimy porozmawiać. Dzieci potrzebują własnego pokoju. Justyna też musi mieć miejsce do pracy zdalnej. Ty przecież i tak najwięcej czasu spędzasz w kuchni…
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytałam cicho, czując jak serce wali mi w piersi.
— No… że może lepiej będzie, jak przeniesiesz się do kuchni na noc. My zajmiemy oba pokoje. To tylko na jakiś czas.
Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Chyba nic. Po prostu poszłam do łazienki i płakałam długo, żeby nikt nie słyszał.
Od tamtej pory spałam na rozkładanym fotelu pod oknem kuchennym. Rano musiałam szybko zwijać pościel, żeby dzieci mogły zjeść śniadanie. Wieczorem czekałam aż wszyscy pójdą spać, żeby móc rozłożyć swoje „łóżko”. Nawet nie miałam gdzie trzymać swoich rzeczy — część ubrań upchnęłam w szafce pod zlewem.
Najgorsze było jednak to, że zaczęli traktować mnie jak służącą. Justyna zostawiała mi listy zakupów na lodówce („Mleko bez laktozy dla Zosi! Nie zapomnij!”), Paweł prosił o wyprasowanie koszul („Bo przecież masz czas!”), a dzieci… dzieci nawet nie mówiły „dziękuję”.
Pewnego dnia usłyszałam rozmowę Pawła z Justyną przez uchylone drzwi:
— Twoja matka powinna być wdzięczna, że ma nas przy sobie na starość. Przynajmniej nie jest sama.
— Ale ona nas ogranicza! — syknęła Justyna. — Nie mogę nawet spokojnie porozmawiać przez telefon, bo ona cały czas kręci się po mieszkaniu!
Zrobiło mi się słabo. Czy naprawdę jestem ciężarem? Przecież to ja płacę rachunki z mojej emerytury! To ja gotuję obiady i sprzątam po wszystkich!
Zadzwoniłam do mojej córki, Magdy, która mieszkała w Gdańsku.
— Mamo… — jej głos był pełen troski. — Dlaczego nic mi nie mówiłaś? Przecież możesz przyjechać do mnie!
— Nie chcę być kłopotem…
— Kłopotem?! Oni cię wykorzystują! — Magda była wyraźnie wzburzona. — Jutro przyjeżdżam.
I rzeczywiście — następnego dnia Magda stanęła w drzwiach mojego mieszkania. Była stanowcza jak nigdy.
— Paweł! — weszła do pokoju syna bez pukania. — Co ty wyprawiasz? To mieszkanie mamy! Jak możesz pozwalać jej spać w kuchni?
Paweł spuścił wzrok.
— To tylko na chwilę…
— Na chwilę?! Minęło pół roku! Ani ty, ani Justyna nie dokładacie się do rachunków! Mama chodzi po domu jak cień! — Magda była bliska łez.
Justyna weszła do pokoju z miną obrażonej księżniczki.
— Może twoja mama powinna pójść do domu opieki? Skoro tak ci przeszkadzamy…
Magda spojrzała na nią z pogardą:
— Nie martw się, Justyno. Wyprowadzicie się szybciej niż myślisz.
Po tej rozmowie atmosfera zrobiła się jeszcze gorsza. Paweł przestał się do mnie odzywać, Justyna trzaskała drzwiami i rzucała mi pogardliwe spojrzenia. Dzieci zaczęły mnie unikać.
Którejś nocy nie wytrzymałam i zadzwoniłam do Magdy:
— Córciu… ja już nie dam rady…
— Mamo, pakuj walizkę. Przyjeżdżasz do mnie.
Następnego dnia zebrałam swoje rzeczy do dwóch reklamówek i wyszłam z mieszkania, które przez trzydzieści lat było moim domem. Paweł nawet nie wyszedł z pokoju, Justyna udawała, że mnie nie widzi.
W Gdańsku Magda przyjęła mnie z otwartymi ramionami. Miałyśmy mało miejsca, ale przynajmniej czułam się kochana i szanowana.
Po kilku tygodniach zadzwonił Paweł:
— Mamo… przepraszam… Nie wiedziałem, że aż tak cię to boli… Justyna wyprowadziła się z dziećmi do swojej matki… Ja zostałem sam…
Nie odpowiedziałam od razu. W sercu miałam żal i pustkę.
Dziś mieszkam u Magdy i powoli odzyskuję spokój ducha. Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę tak trudno jest docenić matkę? Czy rodzina musi oznaczać cierpienie? Może ktoś z was zna odpowiedź…