Moja mama odmawia opieki nad wnukami, a ja muszę utrzymać rodzinę. Czy naprawdę jestem sama?
— Nie mogę, Aniu. Mam swoje życie — głos mamy był chłodny, niemal obcy. Stałam w kuchni, ściskając telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Za drzwiami płakała Zosia, najmłodsza, a Kuba z Olą kłócili się o kredki. — Mamo, proszę cię… Ja już nie wiem, co robić. Potrzebuję tylko kilku godzin dziennie, żebym mogła pójść do pracy. Przecież to twoje wnuki — mój głos drżał, a w gardle rosła gula.
— Aniu, ja już swoje wychowałam. Chcę odpocząć. Nie jestem niańką — usłyszałam i zanim zdążyłam odpowiedzieć, rozłączyła się.
Oparłam się o blat i pozwoliłam łzom płynąć. Od śmierci Pawła minął rok, ale ból nie zelżał ani trochę. Najgorsze były wieczory, kiedy dzieci już spały, a ja zostawałam sama z myślami. Praca w sklepie spożywczym nie dawała mi satysfakcji ani pieniędzy, ale była jedyną opcją. Zasiłek ledwo starczał na rachunki i jedzenie. Czynsz za mieszkanie w bloku na warszawskim Bródnie był wysoki, a przecież dzieci rosły i potrzebowały coraz więcej.
Brat, Tomek, pomagał przez pierwsze miesiące po pogrzebie Pawła. Przynosił zakupy, czasem zabierał dzieci do siebie na weekend. Ale on też miał żonę i dwójkę maluchów. W końcu powiedział mi wprost: — Anka, musisz sobie jakoś poradzić. My też ledwo ciągniemy.
Czułam się jak ciężar dla wszystkich. W pracy szefowa patrzyła na mnie z politowaniem, kiedy prosiłam o elastyczny grafik. — Pani Aniu, rozumiem sytuację, ale sklep musi działać — powtarzała. A ja wracałam do domu coraz bardziej zmęczona i rozgoryczona.
Dzieci wyczuwały napięcie. Ola zaczęła moczyć się w nocy, Kuba zamknął się w sobie i przestał rozmawiać ze mną o szkole. Zosia była jeszcze za mała, żeby rozumieć, ale jej płacz rozdzierał mi serce.
Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z Olą i Kubą.
— Mamo, dlaczego babcia nas nie chce? — zapytała Ola cicho.
— To nie tak, kochanie… Babcia was kocha, tylko… jest zmęczona — próbowałam tłumaczyć, choć sama w to nie wierzyłam.
— Ale przecież ty też jesteś zmęczona — rzucił Kuba z wyrzutem.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
W pracy coraz częściej musiałam brać wolne z powodu choroby dzieci. Szefowa zaczęła grozić mi zwolnieniem. — Albo pani się ogarnie z opieką nad dziećmi, albo będziemy musieli się pożegnać — powiedziała bez ogródek.
Próbowałam wszystkiego: ogłoszenia na Facebooku, pytania sąsiadek o pomoc przy dzieciach. Każda odpowiedź była podobna: „Nie mam czasu”, „Mam swoje sprawy”, „Może ktoś inny”. Nawet sąsiadka z naprzeciwka, pani Halina, która zawsze częstowała dzieci cukierkami na klatce schodowej, odmówiła.
W końcu zdecydowałam się na prywatną opiekunkę na kilka godzin dziennie. To pochłaniało większość mojej pensji, ale przynajmniej mogłam pracować. Każdego dnia liczyłam złotówki i zastanawiałam się, czy wystarczy na chleb i mleko.
Najbardziej bolało mnie to poczucie osamotnienia. Mama mieszkała dwie ulice dalej. Często widziałam ją przez okno autobusu — szła z koleżankami do kawiarni albo na spacer do parku. Nigdy nie zaproponowała, żeby zabrać dzieci na lody czy do kina.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i poszłam do niej bez zapowiedzi. Otworzyła drzwi w szlafroku, z filiżanką kawy w ręku.
— Czego chcesz? — zapytała chłodno.
— Mamo… ja już nie daję rady. Proszę cię… choćby raz w tygodniu… — głos mi się łamał.
Spojrzała na mnie twardo.
— Aniu, ja naprawdę nie mam siły na dzieci. Chcę żyć swoim życiem póki mogę. Ty musisz nauczyć się radzić sobie sama.
— Ale ja nie chcę być sama! — krzyknęłam przez łzy.
Zatrzasnęła drzwi bez słowa.
Wracałam do domu jak we śnie. W głowie dudniło mi jedno pytanie: czy naprawdę jestem taka beznadziejna? Czy proszenie o pomoc to powód do wstydu?
Wieczorem zadzwonił Tomek.
— Anka… mama dzwoniła do mnie. Mówiła, że byłaś u niej i zrobiłaś jej awanturę.
— Ja tylko prosiłam o pomoc! — wybuchłam.
— Wiesz jaka ona jest… Nigdy nie była czuła ani dla nas, ani dla wnuków. Może lepiej daj jej spokój?
— Ale ja nie mam nikogo innego! — szlochałam do słuchawki.
Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, słuchając spokojnego oddechu dzieci. W końcu podniosłam się i usiadłam przy stole w kuchni. Spojrzałam na zdjęcie Pawła stojące na półce nad lodówką.
— Co byś zrobił na moim miejscu? — wyszeptałam w ciemność.
Czasem myślę, że życie samotnej matki to nieustanna walka: o pieniądze, o czas dla dzieci, o własną godność. Najbardziej boli jednak brak wsparcia od najbliższych. Czy naprawdę każdy ma prawo do własnego życia kosztem rodziny? Czy proszenie o pomoc to oznaka słabości? Może powinnam nauczyć się być silna sama… Ale czy to jeszcze rodzina, jeśli każdy myśli tylko o sobie?