Między marzeniem a rozczarowaniem: Historia Marty z podwarszawskiej wsi

Wszystko zaczęło się od trzasku drzwi. Była niedziela, godzina dziewiętnasta, a ja – Marta – stałam na środku kuchni z walizką w ręku, drżącymi dłońmi i sercem bijącym jak oszalałe. Mama wrzeszczała z drugiego pokoju: „Jak wyjdziesz, nie wracaj! Nie będę się tobą więcej zajmować!”. Ojciec siedział przy stole, patrzył w talerz i milczał, jak zawsze. Mój młodszy brat, Tomek, schował się za drzwiami łazienki. Czułam, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie mogłam się już cofnąć.

– Mamo, ja muszę spróbować! – krzyknęłam przez łzy. – Nie chcę całe życie kisić się tutaj!

– To idź! Zobaczymy, jak długo wytrzymasz bez naszej pomocy! – odpowiedziała z pogardą.

Wyszłam. Po raz pierwszy naprawdę wyszłam z domu. Z podwarszawskiej wsi do Warszawy jest tylko czterdzieści minut pociągiem, ale dla mnie to była podróż na inny kontynent. W głowie miałam tylko jedno: nie wrócę tu jako przegrana.

Pierwsze dni w stolicy były jak sen i koszmar jednocześnie. Wynajęłam pokój w starej kamienicy na Pradze. Współlokatorka, Anka, była studentką psychologii i od razu wyczuła mój niepokój.

– Uciekasz przed czymś? – zapytała pierwszego wieczoru.

– Przed wszystkim – odpowiedziałam szczerze.

– To witaj w klubie.

Pracowałam w piekarni na Grochowie od piątej rano. Ręce bolały mnie od ugniatania ciasta, a zapach chleba mieszał się z zapachem zmęczenia. Po pracy biegłam na zajęcia wieczorowe – marzyłam o studiach dziennikarskich. Chciałam pisać o świecie, o ludziach takich jak ja, którzy próbują się wyrwać z ciasnych ram rodzinnych oczekiwań.

Ale Warszawa nie była miastem marzeń. Była miastem rachunków do zapłacenia, samotnych wieczorów i telefonów od matki:

– I co? Już ci lepiej? – pytała z ironią.

– Radzę sobie – kłamałam.

– Nie wierzę. Tomek tęskni. Ojciec też. Ale jak chcesz być taka mądra…

Czasem miałam ochotę wrócić. Zwłaszcza gdy Anka wyprowadziła się do chłopaka, a ja zostałam sama z czynszem i pustką w mieszkaniu. Praca w piekarni stała się udręką – szefowa zaczęła się czepiać o wszystko:

– Marta, znowu spóźniona! Myślisz, że ktoś tu na ciebie czeka?

– Przepraszam…

– Przepraszam to sobie możesz mówić matce!

Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że może mama miała rację. Może nie nadaję się do niczego więcej niż do mieszania ciasta i sprzątania po innych.

Pewnego dnia zadzwonił Tomek:

– Marta, wróć… Mama jest coraz gorsza. Ojciec już nawet nie wychodzi z pokoju. Wszystko jest na mojej głowie.

– Tomku… Ja nie mogę wrócić. Muszę coś udowodnić…

– Komu? Sobie czy mamie?

Nie umiałam odpowiedzieć.

W piekarni poznałam Michała – był dostawcą mąki i zawsze uśmiechnięty. Zaprosił mnie na kawę po pracy. Rozmawialiśmy godzinami o wszystkim: o marzeniach, o rodzinie, o tym, jak trudno być sobą w świecie pełnym oczekiwań.

– Moja matka też mnie trzymała pod kloszem – powiedział kiedyś. – Ale w końcu musiałem postawić na swoim. Teraz nie rozmawiamy od dwóch lat.

– Nie boisz się?

– Czasem tak. Ale wolę samotność niż życie według cudzych zasad.

Zaczęliśmy się spotykać coraz częściej. Michał był moim światłem w tunelu – dawał mi siłę, gdy chciałam się poddać. Ale nawet on nie rozumiał wszystkiego:

– Marta, musisz odciąć pępowinę. Twoja matka nigdy nie będzie zadowolona.

– To moja rodzina…

– Rodzina to nie więzienie.

Wkrótce okazało się, że jestem w ciąży. Michał był szczęśliwy, ja przerażona. Zadzwoniłam do mamy:

– Mamo… będziesz babcią.

Cisza po drugiej stronie trwała wieczność.

– Z kim? Z tym dostawcą? No pięknie… Tyle było gadania o studiach!

Ojciec nie odezwał się ani słowem. Tomek napisał tylko SMS-a: „Trzymaj się”.

Michał chciał zamieszkać razem i założyć rodzinę po swojemu. Ale ja czułam się rozdarta między nowym życiem a starymi ranami. Wróciły lęki z dzieciństwa: krzyki matki, milczenie ojca, wieczne poczucie winy.

Poród był trudny – leżałam sama w szpitalu, Michał czekał pod drzwiami oddziału położniczego, a moja matka nawet nie zadzwoniła. Gdy wróciłam do mieszkania z maleńką Zosią na rękach, poczułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek.

Michał próbował być wsparciem, ale coraz częściej kłóciliśmy się o pieniądze i zmęczenie:

– Marta, musisz odpocząć!

– A kto zajmie się Zosią? Ty pracujesz całymi dniami!

– Może twoja matka by pomogła?

– Ona nawet nie chce mnie znać!

Były dni, kiedy miałam ochotę rzucić wszystko i wrócić do rodzinnego domu – choćby po to, by usłyszeć znajome krzyki i poczuć zapach świeżo upieczonego chleba z dzieciństwa.

Ale wiedziałam już jedno: tamte drzwi zamknęły się za mną na zawsze.

Dziś Zosia ma trzy lata. Michał odszedł pół roku temu – nie wytrzymał presji i mojej wiecznej tęsknoty za czymś, czego nigdy nie miałam: prawdziwym domem. Pracuję jako recepcjonistka w małym hotelu na Ochocie. Czasem spotykam Ankę na ulicy – jest już psychologiem i mówi:

– Marta, jesteś silniejsza niż myślisz.

Ale ja nadal czuję się jak dziecko stojące z walizką na środku kuchni.

Czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy dom to miejsce czy ludzie? A może dom to tylko marzenie, które zawsze będzie trochę za daleko?