Gorzka prawda pod poduszką: „Przyjechałam na zawsze” – historia Joanny z Radomia

Weszłam do mieszkania, a cisza aż dzwoniła w uszach. Z kuchni dobiegał zapach niedopitej kawy i perfum, których nigdy nie używałam. Na stole dwa kieliszki po winie, jeden z odciśniętym śladem szminki. Zamarłam. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko moja wyobraźnia płata mi figle. Ale potem zobaczyłam na poduszce długi, jasny włos – nie mój. Wtedy wszystko we mnie pękło. Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi serce i rzucił na zimną podłogę.

Mój mąż, Artur, był moim światem. Poznaliśmy się w Radomiu, na studiach. Ja – dziewczyna z małego miasteczka pod Lipskiem, on – syn lokalnego przedsiębiorcy, zawsze pewny siebie, zawsze otoczony ludźmi. Zakochałam się w nim bez pamięci. Wierzyłam, że razem możemy wszystko. Nawet wtedy, gdy jego matka, pani Halina, patrzyła na mnie z góry i szeptała do sąsiadek: „Joanna? Ona nie jest z naszych. Zobaczysz, długo tu nie zabawi.”

Ale ja się nie poddawałam. Pracowałam na dwa etaty – w szkole jako nauczycielka polskiego i po godzinach w bibliotece. Chciałam udowodnić wszystkim, że jestem godna ich syna. Artur był moim wsparciem… przynajmniej na początku. Po ślubie zamieszkaliśmy w jego rodzinnym domu. Teściowa rządziła wszystkim: od koloru zasłon po to, co gotuję na obiad. „U nas się nie je pierogów z mięsem w piątek!” – krzyczała przez zamknięte drzwi kuchni.

Przez pierwsze lata próbowałam się dostosować. Chciałam być idealną żoną i synową. Ale kiedy po trzech latach małżeństwa nie mogłam zajść w ciążę, zaczęły się docinki i aluzje. „Może powinnaś mniej pracować? Może to przez te twoje książki?” – mówiła Halina, a Artur milczał. Chodziłam od lekarza do lekarza, robiłam badania, łykałam witaminy i płakałam nocami w poduszkę.

Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej i usłyszałam rozmowę Artura z matką:

– Mamo, daj spokój! To nie jej wina.
– A czyja? Może twoja? Ty zawsze byłeś taki delikatny…
– Przestań!

Wtedy zrozumiałam, że jestem sama.

Wkrótce potem Artur zaczął coraz częściej wracać późno do domu. Tłumaczył się pracą, spotkaniami biznesowymi, delegacjami do Warszawy. Ja siedziałam sama przy stole i udawałam przed sobą, że wszystko jest w porządku. Nawet wtedy, gdy w łazience znalazłam damską gumkę do włosów.

Najgorsze przyszło kilka miesięcy później. Moja młodsza siostra, Marta, zadzwoniła zapłakana:

– Asia… mama miała udar. Przyjedź jak najszybciej.

Zostawiłam wszystko i pojechałam do rodzinnego domu. Mama leżała bezwładna na łóżku, a tata patrzył na mnie bezradnie.

– Joanna… ja sobie nie poradzę – wyszeptał.

Przez dwa tygodnie byłam tam dzień i noc. Artur zadzwonił raz:

– Kiedy wrócisz? Halina mówi, że powinnaś być w domu.
– Artur… moja mama może umrzeć!
– No ale przecież masz rodzinę tutaj.

Wróciłam do Radomia wykończona psychicznie i fizycznie. Wtedy właśnie zobaczyłam ten włos na poduszce i kieliszki po winie.

Nie zrobiłam awantury. Nie krzyczałam. Spakowałam walizkę i napisałam krótką wiadomość: „Nie wracam. Nie szukaj mnie.”

Pojechałam do Marty. Ona mieszkała z mężem i dwójką dzieci w bloku na Ustroniu. Przyjęli mnie bez słowa pytania. Przez kilka dni spałam na rozkładanej kanapie w pokoju dziecięcym i patrzyłam w sufit.

Marta próbowała mnie pocieszać:
– Asia… może to tylko pomyłka? Może to koleżanka z pracy?
– Marta… ja już nie mam siły wierzyć.

Po tygodniu zadzwoniła Halina:
– Joanna! Co ty wyprawiasz? Artur jest załamany! Wróć natychmiast!
– Pani Halino… proszę już nie dzwonić.

Artur przyszedł raz pod blok Marty. Stał pod klatką z bukietem róż.
– Asia… wróćmy do siebie. To był błąd…
– Błąd? Ile jeszcze będzie tych błędów?
– Proszę cię…

Nie potrafiłam mu wybaczyć.

Zaczęły się plotki w rodzinie i sąsiedztwie:
– Joanna zostawiła męża!
– Pewnie znalazła sobie kogoś młodszego!
– A może to ona była winna?

Czułam się upokorzona i samotna jak nigdy wcześniej.

Wtedy zadzwoniła do mnie kuzynka z Warszawy:
– Asia… słyszałaś o Ewie? Zginęła w wypadku samochodowym…

Ewa była moją przyjaciółką z dzieciństwa. Miała syna – siedmioletniego Kacpra. Jego ojciec dawno temu wyjechał za granicę i zerwał kontakt.

Po pogrzebie Kacper trafił do babci – starszej pani po dwóch zawałach serca.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie ta babcia:
– Joasiu… ja już nie mam siły… Kacperek płacze po nocach…

Pojechałam tam następnego dnia. Kacper siedział skulony na tapczanie i tulił pluszowego misia.
– Cześć Kacperku… pamiętasz mnie?
Skinął głową.
– Chciałbyś ze mną zamieszkać?
Spojrzał na mnie wielkimi oczami pełnymi łez:
– A będziesz moją mamą?
Poczułam jak łzy napływają mi do oczu.
– Jeśli tylko chcesz…

Zaczęła się walka o opiekę nad Kacprem – urzędy, sąd rodzinny, wywiady środowiskowe. Halina dowiedziała się o wszystkim i zadzwoniła:
– Ty chcesz wychowywać cudze dziecko?!
– Tak, chcę dać mu dom.
– A co z Arturem? On chce mieć swoje!
– On już wybrał.

Po kilku miesiącach sąd przyznał mi prawo do opieki nad Kacprem.
Przeprowadziliśmy się razem do małego mieszkania po babci Ewy na osiedlu Gołębiów II.
Pierwsze noce były trudne – Kacper budził się z krzykiem:
– Mama! Mama!
Przytulałam go mocno i szeptałam:
– Jestem tutaj… już zawsze będę.

Z czasem zaczęliśmy tworzyć własną codzienność – wspólne śniadania, spacery po parku Planty, wieczorne czytanie książek przy lampce nocnej.
Kacper coraz częściej się uśmiechał.

Pewnego dnia spotkałam na klatce sąsiada – pana Andrzeja, wdowca po sześćdziesiątce:
– Pani Joanno… dobrze pani robi. Dziecko potrzebuje miłości bardziej niż pieniędzy.
Uśmiechnęłam się przez łzy.

Minął rok od mojego odejścia od Artura. Czasem jeszcze śni mi się tamten dom – zimny, pełen cichych pretensji i niespełnienia. Ale budzę się obok Kacpra i wiem, że zrobiłam dobrze.

Czasem pytam siebie: czy odwaga to tylko ucieczka przed bólem? Czy może pierwszy krok do prawdziwego szczęścia? Co Wy o tym myślicie?