Zostałam wdową z trójką dzieci – a moja własna matka odwróciła się ode mnie

– Nie mogę ci pomóc, Aniu. Mam swoje życie. – Słowa mojej mamy dźwięczały mi w uszach jeszcze długo po tym, jak odłożyłam słuchawkę. Stałam w kuchni, oparta o blat, a łzy same cisnęły się do oczu. W pokoju obok dzieci kłóciły się o zabawkę, a ja czułam się tak bezradna, jak nigdy wcześniej.

Mój mąż, Tomek, zginął nagle w wypadku samochodowym trzy miesiące temu. To był zwykły poranek – śniadanie, szybki pocałunek na do widzenia, obietnica, że wróci na obiad. Nie wrócił. Policja zadzwoniła do mnie po południu. Od tamtej chwili moje życie rozpadło się na kawałki. Zostałam wdową z trójką dzieci: siedmioletnią Zosią, pięcioletnim Michałem i dwuletnią Hanią.

Na początku wszyscy byli przy mnie – sąsiedzi przynosili jedzenie, koleżanki z pracy dzwoniły codziennie, mama przyjechała na kilka dni. Ale potem świat wrócił do swojego rytmu. Ludzie przestali pytać, czy czegoś potrzebuję. Mama wróciła do swojego mieszkania w Krakowie i coraz rzadziej odbierała telefon.

Kiedy pierwszy raz poprosiłam ją o pomoc – żeby została z dziećmi choćby na kilka godzin, żebym mogła pójść do pracy – usłyszałam: „Aniu, ja już swoje wychowałam. Teraz chcę odpocząć”. Poczułam się wtedy tak, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Przecież to moja mama! Zawsze powtarzała, że rodzina jest najważniejsza.

Próbowałam zorganizować wszystko sama. Rano budziłam dzieci, szykowałam śniadanie, odprowadzałam Zosię i Michała do szkoły i przedszkola. Hanię zabierałam ze sobą do pracy – miałam szczęście, że szef pozwolił mi przychodzić z dzieckiem na kilka godzin dziennie. Ale wiedziałam, że to nie potrwa długo. Widziałam spojrzenia koleżanek, słyszałam szepty na korytarzu: „Jak ona sobie radzi?”, „To nie jest miejsce dla dziecka”.

Wieczorami siadałam na kanapie i patrzyłam na śpiące dzieci. Czułam się rozdarta między poczuciem winy a bezsilnością. Czy jestem złą matką? Czy powinnam była zrobić coś inaczej? Dlaczego moja własna matka nie chce mi pomóc?

Pewnego dnia zadzwoniłam do niej jeszcze raz. – Mamo, naprawdę cię potrzebuję. Nie daję sobie rady – powiedziałam cicho.
– Aniu, nie możesz ciągle liczyć na innych. Musisz być silna dla dzieci – odpowiedziała chłodno.
– Ale ja już nie mam siły! – krzyknęłam przez łzy.
– Przykro mi, ale musisz sobie poradzić sama.

Zaczęłam szukać pomocy gdzie indziej. Zapisałam się do grupy wsparcia dla samotnych matek w domu kultury na osiedlu. Tam poznałam Magdę – też wdowę, z dwójką dzieci. Siedziałyśmy razem przy kawie i opowiadałyśmy sobie o swoich problemach. Magda powiedziała mi coś, co zapamiętam na zawsze: „Nie licz na rodzinę. Licz na siebie i na inne kobiety w twojej sytuacji”.

To był przełomowy moment. Zaczęłam prosić o pomoc sąsiadkę, panią Halinę – czasem zabierała moje dzieci na plac zabaw razem ze swoimi wnukami. Zosia zaprzyjaźniła się z jej wnuczką Olą i zaczęła częściej się uśmiechać. Michał przestał płakać przed snem.

Ale mimo tej drobnej ulgi, wciąż czułam żal do mamy. Próbowałam zrozumieć jej decyzję – może była zmęczona życiem? Może bała się odpowiedzialności? A może po prostu nie umiała okazać miłości inaczej niż przez dystans?

W pracy sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Szef wezwał mnie do siebie:
– Aniu, rozumiem twoją sytuację, ale firma nie może być przedszkolem. Musisz znaleźć inne rozwiązanie.

Wróciłam do domu załamana. Przez kilka dni nie mogłam spać – bałam się, że stracę pracę i nie będę miała za co kupić jedzenia dla dzieci. W końcu zdecydowałam się poprosić o pomoc opiekę społeczną. To było upokarzające – czułam się jak ktoś gorszy, jakby moja wartość zależała od tego, czy potrafię sama sobie poradzić.

Przyszła do mnie pracownica socjalna – młoda dziewczyna o ciepłym uśmiechu. Rozmawiałyśmy długo o mojej sytuacji.
– Nie jest pani sama – powiedziała na koniec. – Są programy wsparcia dla takich rodzin jak pani.

Dzięki niej dostałam miejsce w żłobku dla Hani i zasiłek rodzinny. To pozwoliło mi wrócić do pracy na pełen etat i choć trochę odetchnąć finansowo.

Czasem spotykam mamę na ulicy albo dzwoni do mnie z pytaniem o zdrowie dzieci. Rozmawiamy grzecznie, ale między nami jest mur nie do przebicia. Zastanawiam się często: czy wybaczę jej ten brak wsparcia? Czy kiedyś zrozumiem jej motywacje?

Dzieci rosną szybko – Zosia zaczęła pisać pamiętnik, Michał gra w piłkę nożną w szkolnej drużynie, Hania nauczyła się mówić „kocham cię” i powtarza to codziennie przed snem.

Patrzę na nich i wiem jedno: zrobiłam wszystko, co mogłam. Przetrwałam najgorsze chwile dzięki sile, której nawet nie podejrzewałam u siebie.

Ale czasem wieczorem siadam przy oknie i pytam siebie: dlaczego najbliżsi potrafią być tak dalecy? Czy samotność to cena za niezależność? Może są tu inne kobiety, które czują to samo?