Trzech synów, dwie córki i jedno złamane serce: Moja rodzina po trzydziestu latach

— Mamo, nie mogę teraz rozmawiać, jestem w pracy — usłyszałam w słuchawce głos mojego najstarszego syna, Pawła. — Zadzwonię później.

Ale nie zadzwonił. Jak zwykle. Odkładam telefon na stół i czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Mój mąż, Andrzej, siedzi przy oknie i patrzy w dal. Od kilku miesięcy choruje coraz poważniej, a ja sama ledwo radzę sobie z codziennością. Mam już ponad sześćdziesiąt lat, ręce drżą mi od zmęczenia, a serce boli bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Ponad trzydzieści lat temu byłam młodą kobietą pełną energii i marzeń. Urodziłam pięcioro dzieci: Pawła, Krzysztofa, Michała, Anię i Kasię. Wszyscy mówili mi wtedy: „Jaka odważna! Tyle dzieci!” A ja byłam dumna. Wierzyłam, że rodzina to największa siła. Że kiedyś, na starość, będziemy razem. Że dzieci będą nas odwiedzać, pomagać nam, śmiać się z nami przy stole.

Dziś moje dzieci mają własne rodziny. Każde z nich mieszka gdzie indziej: Paweł w Warszawie, Krzysztof w Gdańsku, Michał pod Poznaniem. Ania została w naszym mieście, Kasia mieszka dwie ulice dalej. I tylko córki pamiętają o nas naprawdę.

— Mamo, przyjdę po pracy i zrobię ci zakupy — mówi Kasia przez telefon. — Może upiekę ci szarlotkę?

— Mamo, jak się czujesz? — pyta Ania co wieczór. — Potrzebujesz czegoś?

A synowie? Paweł zawsze zajęty. Krzysztof dzwoni raz na dwa miesiące. Michał… Michał nawet nie pamięta o moich urodzinach.

Pamiętam, jak byli mali. Jak biegali po ogrodzie, jak płakali przy pierwszym złamanym kolanie. Jak tuliłam ich do snu i śpiewałam kołysanki. Jak Andrzej pracował na dwa etaty, a ja gotowałam obiady dla całej gromadki. Byliśmy biedni, ale szczęśliwi. Myślałam wtedy: „Moje dzieci nigdy mnie nie zostawią.”

A teraz? Andrzej coraz słabszy. Ja coraz bardziej samotna. Czasem mam wrażenie, że jestem dla synów ciężarem.

— Mamo, przecież masz jeszcze córki — powiedział mi ostatnio Michał przez telefon. — One są bliżej.

Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Czy naprawdę jestem już tylko problemem do rozwiązania? Czy tak wygląda wdzięczność za lata poświęceń?

Wczoraj wieczorem siedzieliśmy z Andrzejem przy stole. Milczeliśmy długo, aż w końcu powiedział:

— Może powinniśmy poprosić o pomoc sąsiadów albo zatrudnić opiekunkę?

Poczułam wtedy wstyd. Przecież mam trzech synów! Trzech dorosłych mężczyzn! Czy naprawdę muszę prosić obcych ludzi o wsparcie?

Kiedyś sąsiadka powiedziała mi: „Słusznie się mówi, że córki są najlepsze.” Wtedy się śmiałam. Teraz wiem, że miała rację.

Dziś rano zadzwoniła Kasia:

— Mamo, będę za godzinę. Przyniosę ci świeże bułki i jogurt dla taty.

Nie wiem, co bym bez niej zrobiła.

Wieczorem zadzwoniła Ania:

— Mamo, może zabiorę cię jutro do lekarza? Tata też powinien się pokazać.

A synowie? Cisza.

Czasem zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Czy za bardzo ich rozpieszczałam? Czy za mało wymagałam? A może po prostu tak już jest — synowie odchodzą do swoich rodzin i zapominają o matce?

Pamiętam rozmowę sprzed lat z moją własną mamą:

— Pamiętaj, córko — mówiła — synowie są dla świata, córki dla matki.

Wtedy nie chciałam w to wierzyć.

Dziś patrzę na Andrzeja i widzę w jego oczach ten sam smutek co w moich. Czasem płaczemy razem po cichu nocą, żeby dzieci nie widziały.

W zeszłym tygodniu miałam urodziny. Przyszły tylko dziewczyny z wnukami. Synowie nawet nie zadzwonili.

— Może mają swoje życie — tłumaczy mnie Kasia.

Ale czy to znaczy, że ja już nie jestem częścią ich życia?

Czasem marzę o tym, żeby wszyscy przyszli razem na obiad. Żebyśmy znów byli rodziną jak dawniej. Żeby ktoś zapytał: „Mamo, jak się czujesz?”

Ale wiem, że to już nie wróci.

Może rzeczywiście córki są najlepsze? Może tak już musi być? Ale czy naprawdę zasłużyłam na to wszystko?

Czy ktoś z was czuje podobnie jak ja? Czy to tylko mój los?