Tort na jubileusz – zwrot w życiu Barbary Olszewskiej
– Lodo, pójdziesz zaraz? – zawołałam w stronę kuchni, czując jak głos mi drży. Ręcznik pod kwiatami w doniczce poprawiałam już trzeci raz, ale i tak nie mogłam się uspokoić. Zegar tykał głośniej niż zwykle, a minęło dopiero półtorej godziny od kiedy zaczęłam przygotowania. Sześćdziesiąte urodziny – jubileusz, który powinien być świętem, a dla mnie był tylko źródłem niepokoju.
Lodzia, moja córka, weszła do salonu z miną obrażonej królewny. – Mamo, przecież mówiłam, że pomogę później. Teraz muszę dokończyć prezentację na studia. – Jej głos był ostry, a spojrzenie chłodne. Przez chwilę miałam ochotę krzyknąć, że to nie jest zwykły dzień, że jej babcia czeka na ten tort i na nas wszystkich. Ale połknęłam słowa. Od lat połykam słowa.
W kuchni czekał tort – mój własnoręcznie pieczony biszkopt z kremem waniliowym i malinami. Pachniał dzieciństwem, domem, wszystkim tym, co kiedyś było proste. Ale teraz nic nie było proste. Mąż, Janusz, od rana chodził naburmuszony. – Po co tyle zachodu? – mruknął, gdy zobaczył mnie z miską bitej śmietany. – Mama i tak nie doceni. Zawsze jej mało.
Zignorowałam go. Wiedziałam, że to nie o mamę chodzi. Od miesięcy między nami wisiała cisza gęsta jak śmietana w tej misce. Odkąd Janusz stracił pracę w fabryce, wszystko się zmieniło. Stał się drażliwy, zamknięty w sobie. Ja próbowałam być silna dla wszystkich, ale coraz częściej czułam się jak porcelanowa filiżanka – piękna na zewnątrz, pusta w środku.
Telefon zadzwonił nagle i przestraszył mnie tak bardzo, że upuściłam widelec na podłogę. To była siostra – Renata. – Basia, spóźnię się. Tomek znowu ma gorączkę. Może przyjadę później sama…
Zacisnęłam powieki. Oczywiście, Renata zawsze miała wymówkę. Zawsze byłam tą odpowiedzialną, tą od tortów i sprzątania po wszystkich. A ona? Wieczna artystka z głową w chmurach.
– Dobrze, Renata – powiedziałam cicho. – Jak możesz, przyjedź chociaż na chwilę.
Odstawiłam telefon i spojrzałam na siebie w lustrze nad kredensem. Zmarszczki wokół oczu pogłębiły się przez ostatni rok. Czy to przez wiek? Czy przez życie?
Nagle usłyszałam trzask drzwi wejściowych. To mama – Stefania Olszewska – weszła do domu szybkim krokiem, jakby miała dwadzieścia lat mniej.
– Basia! – zawołała radośnie. – Widzę, że już wszystko gotowe! Ach, jak tu pięknie pachnie!
Uśmiechnęłam się sztucznie i podeszłam ją przywitać. Mama objęła mnie mocno i przez chwilę poczułam się znowu jak dziecko.
– Gdzie reszta? – zapytała po chwili.
– Zaraz będą…
Wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Przyszli sąsiedzi z kwiatami i butelką wina. Potem pojawiła się Lodzia z laptopem pod pachą i słuchawkami na szyi. Janusz przyszedł ostatni, z miną jakby szedł na własny pogrzeb.
Usiedliśmy przy stole. Mama patrzyła na mnie z dumą i wzruszeniem.
– Basieńko, dziękuję ci za wszystko…
Chciałam coś odpowiedzieć, ale wtedy Lodzia wybuchła:
– Może już pokroimy ten tort? Mam jeszcze dużo pracy!
Mama spojrzała na nią surowo:
– W twoim wieku powinnaś szanować rodzinne tradycje!
Lodzia przewróciła oczami:
– Babciu, czasy się zmieniły…
Zrobiło się niezręcznie. Janusz chrząknął:
– Dajcie spokój dziewczynom.
Mama spojrzała na niego lodowato:
– Ty lepiej powiedz, kiedy znajdziesz nową pracę.
Zapadła cisza tak ciężka, że aż zabolało mnie serce.
Wstałam gwałtownie i wyszłam do kuchni pod pretekstem przyniesienia talerzyków. Oparłam się o blat i zaczęłam płakać cicho, żeby nikt nie słyszał.
Po chwili do kuchni weszła Lodzia.
– Mamo… przepraszam. Nie chciałam tak wybuchnąć.
Spojrzałam na nią przez łzy.
– Wiem… Po prostu… Chciałabym czasem poczuć, że ktoś mnie rozumie.
Lodzia przytuliła mnie mocno.
– Ja cię rozumiem… Tylko czasem nie wiem jak ci pomóc.
Wróciłyśmy do salonu razem. Mama już kroiła tort i opowiadała sąsiadom o swoim dzieciństwie na wsi pod Łomżą. Janusz siedział z boku i patrzył w okno.
Nagle Renata zadzwoniła jeszcze raz:
– Basia… jednak nie przyjadę. Tomek ma 39 stopni gorączki… Przepraszam cię…
Poczułam ukłucie żalu i gniewu jednocześnie.
Po kolacji mama poprosiła mnie na osobność.
– Basieńko… Wiem, że ci ciężko. Wiem też o Januszu… Nie możesz wszystkiego dźwigać sama.
Popatrzyłam na nią ze łzami w oczach.
– Ale kto mi pomoże?
Mama uśmiechnęła się smutno:
– Czasem trzeba poprosić o pomoc… Albo pozwolić sobie na szczerość.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym wszystkim: o Januszu zamkniętym w sobie, o Lodzi rozdartej między nowoczesnością a tradycją, o Renacie uciekającej od odpowiedzialności… I o sobie – kobiecie w średnim wieku, która zawsze była dla innych, a nigdy dla siebie.
Czy można zacząć od nowa po sześćdziesiątce? Czy można nauczyć się prosić o pomoc i przestać być niewidzialną?
Może ten tort był początkiem czegoś nowego? Może czas wreszcie upiec coś tylko dla siebie?