Poród, którego nikt się nie spodziewał: Moja walka o życie i rodzinę
– Mamo, nie zostawiaj mnie teraz! – krzyczała moja córka Zosia, kiedy karetka zabierała mnie na sygnale do szpitala. Jej głos rozdzierał ciszę poranka, a ja czułam, jak łzy spływają mi po policzkach. To miał być zwykły dzień. Miałam tylko odebrać wyniki badań i wrócić do domu, gdzie czekał na mnie mąż, Paweł, i nasza sześcioletnia Zosia. Byłam w dziewiątym miesiącu ciąży i wszyscy powtarzali, że to będzie lekki poród – przecież to już drugie dziecko.
Ale życie nie zna scenariuszy. Wszystko zaczęło się od dziwnego bólu w dole brzucha. Najpierw myślałam, że to zwykłe skurcze przepowiadające. Ale ból narastał z każdą minutą. Zadzwoniłam do Pawła.
– Kochanie, coś jest nie tak. Chyba zaczyna się poród, ale… to boli inaczej niż poprzednio.
– Spokojnie, zaraz wracam z pracy. Dzwoń po karetkę!
Zosia patrzyła na mnie wielkimi oczami. Próbowałam się uśmiechnąć, ale czułam, jak ogarnia mnie panika. Karetka przyjechała szybko. Pamiętam tylko fragmenty drogi – sygnały, światła, głosy ratowników.
W szpitalu wszystko działo się błyskawicznie. Lekarze biegali wokół mnie, pielęgniarki zadawały pytania, których nie rozumiałam. Słyszałam tylko urywki rozmów:
– Tętno dziecka spada!
– Musimy natychmiast ciąć!
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zalała mnie fala światła z lamp operacyjnych. Ostatnia myśl przed narkozą: „Boże, czy ja przeżyję? Czy moja córka przeżyje?”
Obudziłam się kilka godzin później. Wokół mnie cisza i biel szpitalnych ścian. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Potem zobaczyłam Pawła – siedział przy łóżku, blady jak ściana.
– Gdzie dziecko? – wyszeptałam.
Paweł spuścił wzrok.
– Mała jest na OIOM-ie. Lekarze walczą o jej życie…
Poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Chciałam wstać, pobiec do niej, ale byłam za słaba nawet na podniesienie ręki. Łzy same płynęły mi po twarzy.
Przez kolejne dni żyliśmy w zawieszeniu. Każda godzina była walką o życie naszej córeczki. Lekarze mówili raz lepiej, raz gorzej. Paweł próbował być silny dla mnie i dla Zosi, która została pod opieką mojej mamy.
Ale właśnie wtedy zaczęły się rodzinne konflikty. Moja mama zarzucała Pawłowi, że nie dopilnował wszystkiego:
– Gdybyś szybciej wrócił z pracy! Gdybyś nie zostawił jej samej!
Paweł milczał albo wychodził z pokoju. Ja byłam rozdarta między bólem fizycznym a psychicznym. Czułam się winna – może powinnam była wcześniej pojechać do szpitala? Może nie powinnam była zostawać sama z Zosią?
Każdego dnia patrzyłam na zdjęcie Zosi i modliłam się o cud dla naszej nowo narodzonej córeczki – Marysi. Lekarze nie dawali gwarancji, ale powtarzali: „Dzieci są silniejsze niż myślimy”.
W końcu nadszedł dzień, kiedy pozwolili mi zobaczyć Marysię przez szybę inkubatora. Była taka malutka, cała w rurkach i kablach. Serce mi pękało na widok jej bezbronności.
W tym czasie relacje w rodzinie stawały się coraz bardziej napięte. Mama nie odpuszczała Pawłowi:
– Ty nawet nie potrafisz się nią zaopiekować! Zosia cały czas płacze za mamą!
Paweł wybuchł:
– Przestań! Robię wszystko, co mogę! To nie moja wina!
Ja leżałam w szpitalnym łóżku i czułam się coraz bardziej samotna. Nikt nie pytał mnie o zdanie. Każdy miał swoją wersję wydarzeń i swoje pretensje.
Po dwóch tygodniach Marysia zaczęła oddychać samodzielnie. Lekarze powiedzieli, że jest szansa na pełne wyzdrowienie. To był pierwszy promyk nadziei od dawna.
Wróciłam do domu na własnych nogach, ale już nigdy nie byłam tą samą osobą. Zosia przytuliła się do mnie mocno i zapytała:
– Mamusiu, już nigdy mnie nie zostawisz?
Obiecałam jej wtedy, że zrobię wszystko, by być przy niej zawsze – choć wiedziałam, że nie wszystko zależy ode mnie.
Z czasem Marysia wróciła do domu. Była słaba i wymagała stałej opieki lekarskiej. Nasza rodzina musiała nauczyć się żyć na nowo – z lękiem o każdy dzień i z bliznami po tym traumatycznym porodzie.
Mama długo nie rozmawiała z Pawłem. Ja próbowałam pogodzić wszystkich, choć sama miałam w sobie mnóstwo żalu i pytań bez odpowiedzi.
Często wracam myślami do tamtego dnia i zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy gdybym szybciej pojechała do szpitala albo poprosiła kogoś o pomoc, wszystko potoczyłoby się inaczej?
Dziś patrzę na moje córki i wiem jedno – życie jest kruche i nieprzewidywalne. Ale czy można być gotowym na wszystko? Czy można wybaczyć sobie własną bezsilność?