Osiem lat karmienia piersią: Jak moja decyzja rozdarła rodzinę
– Monika, to już przesada! – głos mojego męża, Pawła, odbił się echem po kuchni. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując zmyć resztki obiadu. Marek, mój ośmioletni syn, siedział przy stole i patrzył na mnie z wyczekiwaniem. Wiedziałam, o co chodzi. Wiedziałam, że zaraz znów zacznie się ta sama rozmowa.
– Paweł, proszę cię… – zaczęłam cicho, ale przerwał mi gwałtownie.
– On ma osiem lat! To nie jest normalne! Wszyscy się z nas śmieją! – jego głos drżał od złości i bezsilności.
Spojrzałam na Marka. Jego duże, brązowe oczy były pełne niepokoju. Wiedziałam, że słyszy każde słowo. Wiedziałam też, że nie rozumie, dlaczego tata jest taki zły.
W tamtej chwili poczułam się jak zwierzę w klatce. Z jednej strony instynkt matki, który kazał mi chronić i dawać wszystko swojemu dziecku. Z drugiej – presja otoczenia, rodziny, nawet lekarzy. „Dziecko powinno być już dawno odstawione od piersi”, powtarzała mi mama. „Co ludzie powiedzą?” – szeptała teściowa podczas niedzielnych obiadów.
Ale ja nie potrafiłam inaczej. Kiedy Marek był niemowlakiem, miał poważne problemy z odpornością. Lekarze mówili: „Karmienie piersią to najlepsze, co może pani zrobić”. Trzymałam się tego jak tonący brzytwy. Każda infekcja, każdy kaszel utwierdzał mnie w przekonaniu, że tylko ja mogę go ochronić.
Z czasem Marek rósł, a ja nie umiałam przestać. Każda próba kończyła się płaczem – jego i moim. Paweł coraz częściej spał na kanapie. Zaczął wracać później z pracy. Unikał rozmów. W końcu powiedział mi wprost:
– Albo przestaniesz, albo… nie wiem, Monika. Ja tego nie wytrzymam.
Nie wiedziałam, co robić. Czułam się rozdarta między miłością do syna a lojalnością wobec męża. Próbowałam tłumaczyć Pawłowi, że to tylko mleko, że Marek sam kiedyś przestanie. Ale on patrzył na mnie jak na wariatkę.
W pracy zaczęłam unikać koleżanek. Bałam się pytań o Marka. Kiedyś jedna z nich zapytała żartem:
– To ile on już ma lat? Pewnie zaraz do szkoły pójdzie!
Uśmiechnęłam się krzywo i zmieniłam temat. W środku czułam wstyd i bunt jednocześnie.
Najgorzej było podczas rodzinnych spotkań. Moja mama patrzyła na mnie z wyrzutem:
– Monika, ty go krzywdzisz. On nigdy nie będzie samodzielny.
Teściowa była jeszcze gorsza:
– To chore! Powinnaś się leczyć!
Czułam się osaczona ze wszystkich stron. Tylko Marek był dla mnie ostoją. Przytulał się do mnie wieczorami i szeptał:
– Mamusiu, kocham cię najbardziej na świecie.
Wtedy wszystko wydawało się mieć sens.
Ale pewnego dnia Paweł spakował walizkę.
– Nie mogę już tak żyć – powiedział cicho. – Kocham cię, ale nie poznaję cię już.
Zostałam sama z Markiem w naszym trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Przez pierwsze tygodnie żyłam jak w transie. Marek coraz częściej pytał o tatę. Ja tłumaczyłam mu coś o pracy, o wyjazdach służbowych.
W końcu przyszedł dzień, kiedy spojrzałam na siebie w lustrze i zobaczyłam zmęczoną kobietę z podkrążonymi oczami i włosami związanymi byle jak gumką.
– Co ja zrobiłam? – zapytałam siebie na głos.
Marek miał już wtedy osiem lat i coraz częściej mówił o tym, że koledzy śmieją się z niego w szkole. Zaczynał rozumieć, że coś jest nie tak.
Pewnego wieczoru usiadł obok mnie na kanapie i powiedział:
– Mamusiu… ja już nie chcę mleka.
Zamarłam. Poczułam ulgę i ból jednocześnie.
– Dlaczego? – zapytałam cicho.
– Bo chcę być jak inni chłopcy… I chcę żeby tata wrócił.
Poczułam łzy napływające do oczu. Przytuliłam go mocno i obiecałam sobie, że muszę coś zmienić.
Zaczęliśmy terapię rodzinną. Paweł wrócił po kilku miesiącach – nie od razu do domu, ale do rozmów. Było ciężko. Musiałam zmierzyć się z własnym poczuciem winy i żalem do świata.
Dziś Marek ma dziewięć lat i jest szczęśliwym chłopcem. Ja wciąż uczę się być matką bez poświęcania wszystkiego dla dziecka.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy można kochać za bardzo? Czy matczyna miłość może być toksyczna? Może to właśnie my – matki – musimy nauczyć się stawiać granice nie tylko dzieciom, ale przede wszystkim sobie?