Odeszłam od męża po 40 latach. Bo w końcu odważyłam się żyć po swojemu
– Naprawdę to robisz? – głos mojego męża, Andrzeja, odbijał się echem po pustym już niemal przedpokoju. Stał w drzwiach, z rękami opartymi o framugę, jakby próbował mnie zatrzymać samą siłą spojrzenia.
Nie odpowiedziałam. Wsunęłam ostatnią parę skarpet do torby i zapięłam ją z trzaskiem. Przez chwilę patrzyłam na swoje odbicie w lustrze – siwe włosy, zmarszczki wokół oczu, które kiedyś śmiały się częściej niż teraz. Wzięłam głęboki oddech.
– Jadwiga, przecież to szaleństwo – powtórzył Andrzej ciszej, już bez gniewu, bardziej z rozpaczą.
– Może i szaleństwo – odpowiedziałam, nie patrząc mu w oczy. – Ale moje.
Wyszłam. Na klatce schodowej minęłam sąsiadkę, panią Halinę. Zatrzymała się, spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Pani Jadziu, co się dzieje? – zapytała szeptem.
– Nic, Halinko. Po prostu idę… żyć.
Nie zrozumiała. Nikt nie rozumiał. Nawet ja sama do końca nie wiedziałam, co robię. Ale wiedziałam jedno: nie mogłam już dłużej udawać.
Czterdzieści lat. Czterdzieści lat bycia żoną Andrzeja, matką dwóch synów – Pawła i Krzysztofa – babcią trójki wnuków. Czterdzieści lat gotowania zup, prania koszul, słuchania tych samych żartów przy niedzielnym obiedzie. Czterdzieści lat tłumienia własnych pragnień, bo „rodzina najważniejsza”, bo „tak trzeba”, bo „co ludzie powiedzą”.
Pierwszy raz pomyślałam o odejściu piętnaście lat temu. Krzysztof wyprowadził się na studia do Warszawy, Paweł już miał własną rodzinę. Zostałam sama z Andrzejem w dużym domu na przedmieściach Poznania. Cisza była ogłuszająca. Andrzej wracał z pracy, siadał przed telewizorem i milczał. Ja krzątałam się po kuchni, próbując zagłuszyć samotność stukotem garnków.
Z czasem przestałam czuć cokolwiek. Nawet złość. Była tylko pustka i zmęczenie.
A potem przyszła emerytura. Myślałam, że będzie lepiej – że zaczniemy razem jeździć na wycieczki, chodzić do teatru, może nawet tańczyć jak kiedyś. Ale Andrzej chciał tylko spokoju. Siedział godzinami przy krzyżówkach albo oglądał wiadomości.
– Jadwiga, po co ci to wszystko? – pytał, gdy próbowałam namówić go na spacer.
– Bo chcę jeszcze coś przeżyć – odpowiadałam cicho.
Nie rozumiał.
Zaczęłam wychodzić sama. Najpierw na krótkie spacery do parku, potem na zajęcia jogi dla seniorów. Poznałam tam Zofię – wdowę po lekarzu, która opowiadała mi o swoich podróżach do Włoch i Hiszpanii.
– Jadwigo, życie jest jedno – mówiła mi pewnego dnia przy kawie. – Nie czekaj aż będzie za późno.
Te słowa zapadły mi w pamięć jak drzazga.
W domu coraz częściej kłóciliśmy się z Andrzejem o drobiazgi: o to, że kupiłam nową sukienkę („Po co ci to na starość?”), o to, że zapisałam się na kurs komputerowy („I tak nie ogarniesz”), o to, że chcę pojechać nad morze sama („Co ludzie powiedzą?”).
Pewnego wieczoru usiadłam przy stole i napisałam list do synów:
„Kochani,
Nie jestem już szczęśliwa. Próbowałam przez wiele lat być dobrą żoną i matką, ale zapomniałam o sobie. Potrzebuję zmiany.”
Paweł zadzwonił pierwszy:
– Mamo, co ty wyprawiasz? Przecież tata cię kocha!
– Może kocha – odpowiedziałam – ale ja już nie potrafię żyć tylko dla innych.
Krzysztof przysłał SMS-a: „Jestem w szoku. Ale jeśli tego chcesz… będę cię wspierał.”
Wiedziałam, że rodzina będzie podzielona. Mama zadzwoniła z płaczem:
– Jadzia! Na stare lata rozwód? Co ty wyprawiasz?
Sąsiadki patrzyły na mnie jak na wariatkę. W warzywniaku ekspedientka ściszyła głos:
– Pani Jadziu… wszystko dobrze?
A ja pierwszy raz od lat poczułam się wolna.
Wynajęłam małe mieszkanie na Jeżycach. Pierwsze noce były najtrudniejsze – cisza była inna niż ta w domu z Andrzejem. Była pełna lęku i nadziei jednocześnie.
Zofia zabrała mnie na wycieczkę do Torunia. Spacerowałyśmy po starym mieście, jadłyśmy pierniki i śmiałyśmy się jak nastolatki.
– Widzisz? Można jeszcze żyć! – śmiała się Zofia.
Czasem budzę się w środku nocy i pytam siebie: „Czy dobrze zrobiłam?”
Ale potem patrzę przez okno na światła miasta i wiem, że tak.
Andrzej dzwoni rzadko. Czasem pyta o zdrowie, czasem o wnuki. W jego głosie słyszę żal i rozgoryczenie.
Paweł nadal nie może mi wybaczyć. Krzysztof odwiedza mnie częściej niż kiedyś.
Wiem, że wielu ludzi mnie potępia. Że dla nich jestem egoistką, która porzuciła rodzinę dla własnych zachcianek.
Ale ja pierwszy raz w życiu czuję się sobą.
Czy naprawdę trzeba czekać całe życie, żeby odważyć się być szczęśliwym? Czy macie odwagę zrobić coś tylko dla siebie – nawet jeśli wszyscy wokół mówią wam, że zwariowaliście?