„Nie rozumiem, dlaczego to zawsze ja muszę rezygnować” – historia o rodzicielstwie, frustracji i cichych pretensjach

– Ile jeszcze wytrzymasz? – zapytała Marta, patrząc na mnie z wyrzutem, gdy wróciłem do domu po dwunastogodzinnym dniu pracy. W jej głosie słyszałem zmęczenie, ale też coś więcej – rozczarowanie. Może nawet żal.

Zamknąłem drzwi, zrzuciłem buty i przez chwilę patrzyłem na nią w milczeniu. Nasza córka, Zosia, spała w wózku obok. W pokoju unosił się zapach mleka i wilgotnych pieluch.

– Nie wiem, Marta. Staram się. Naprawdę się staram – odpowiedziałem cicho, choć w środku aż mnie ściskało.

Od sześciu miesięcy nasze życie kręciło się wokół Zosi. Marta została na urlopie macierzyńskim, ja wróciłem do pracy. Tak ustaliliśmy – ona chciała być z dzieckiem, ja miałem zarabiać. Ale od kilku tygodni coś się zmieniło. Każdego dnia słyszałem od niej to samo:

– Nie mam już siły. Cały dzień tylko przewijam, karmię, usypiam. Nawet nie mam czasu się umyć! Ty przynajmniej wychodzisz do ludzi.

Próbowałem tłumaczyć, że praca w biurze to nie wakacje. Ale Marta nie słuchała. Zaczęła mówić o tym, że czuje się niewidzialna, że nikt jej nie docenia. Że wszystko jest na jej głowie.

Pewnego wieczoru, gdy Zosia płakała już trzecią godzinę z rzędu, a ja próbowałem ją uspokoić, Marta wybuchła:

– Może ty byś został z nią na cały dzień? Może wtedy byś zrozumiał!

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, wyszła do łazienki i trzasnęła drzwiami. Zostałem sam z płaczącym dzieckiem i własną bezradnością.

Następnego dnia w pracy nie mogłem się skupić. Kolega z biurka obok – Tomek – zauważył, że jestem nieobecny.

– Co jest? – zapytał.

– W domu się nie układa – przyznałem niechętnie.

Tomek westchnął.

– U mnie było to samo po narodzinach Maćka. Żona miała depresję poporodową. Myślałem, że się rozstaniemy.

To słowo – depresja – nie dawało mi spokoju przez resztę dnia.

Wieczorem spróbowałem porozmawiać z Martą spokojnie.

– Może chcesz pogadać z kimś? Psychologiem? – zaproponowałem ostrożnie.

Spojrzała na mnie tak, jakbym ją zdradził.

– Myślisz, że jestem wariatką? Po prostu jestem zmęczona! Ty nic nie rozumiesz!

Wtedy powiedziałem coś, czego żałowałem od razu:

– To może zamieńmy się na tydzień. Ty pójdziesz do pracy, a ja zostanę z Zosią.

Marta zamilkła. Przez chwilę myślałem, że się zgodzi. Ale jej twarz stwardniała.

– Ty byś sobie nie poradził nawet jednego dnia! – syknęła i wyszła do kuchni.

Zostałem sam ze swoimi myślami. Czy naprawdę byłbym tak bezradny? Przecież kocham Zosię. Chciałbym być lepszym ojcem. Ale czy potrafiłbym wytrzymać to wszystko?

Następne dni były jeszcze trudniejsze. Marta coraz częściej płakała bez powodu. Przestała odbierać telefony od przyjaciółek. Ja wracałem do domu coraz później – bałem się tej atmosfery ciszy i pretensji.

W weekend odwiedzili nas moi rodzice. Mama od razu zauważyła napięcie.

– Co się dzieje? – zapytała Martę przy herbacie.

Marta wzruszyła ramionami.

– Nic takiego. Po prostu jestem zmęczona.

Mama spojrzała na mnie znacząco, ale nic nie powiedziała. Po ich wyjściu Marta wybuchła:

– Nawet twoja matka widzi, że coś jest nie tak! Może powinniśmy się rozstać?

To było jak cios w brzuch. Przecież jeszcze rok temu byliśmy szczęśliwi! Planowaliśmy dziecko, remontowaliśmy mieszkanie, śmialiśmy się z głupot.

Próbowałem ją przytulić, ale odsunęła się ode mnie.

– Nie dotykaj mnie – powiedziała cicho.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Rozmawialiśmy tylko o Zosi: czy jadła, czy spała, czy trzeba kupić pieluchy. O nas nie mówiliśmy wcale.

Pewnego dnia wróciłem wcześniej do domu i zobaczyłem Martę siedzącą na podłodze w łazience. Płakała tak cicho, że ledwo ją słyszałem.

Usiadłem obok niej i po raz pierwszy od dawna powiedziałem to głośno:

– Boję się o nas. Boję się o ciebie.

Marta spojrzała na mnie ze łzami w oczach.

– Ja też się boję – wyszeptała.

Tego wieczoru długo rozmawialiśmy. O tym, jak bardzo oboje jesteśmy zmęczeni. Jak bardzo czujemy się samotni w tym wszystkim. Jak bardzo brakuje nam dawnych siebie.

Zaproponowałem jeszcze raz zamianę ról – choćby na weekend. Marta zgodziła się niechętnie.

W sobotę zostałem sam z Zosią od rana do wieczora. Myślałem, że dam radę – przecież to tylko jeden dzień! Ale już po trzech godzinach byłem wykończony. Zosia płakała bez przerwy, nie chciała jeść ani spać. Przewijanie pieluch okazało się trudniejsze niż myślałem. Gdy Marta wróciła wieczorem, byłem bliski łez.

– Przepraszam – powiedziałem cicho. – Nie wiedziałem, że to aż tak trudne.

Marta uśmiechnęła się smutno.

– Ja też przepraszam. Nie chciałam cię obwiniać za wszystko.

Od tego dnia zaczęliśmy dzielić obowiązki inaczej. Ja brałem urlop na żądanie raz w tygodniu i zostawałem z Zosią, żeby Marta mogła odpocząć albo spotkać się z koleżankami. Wieczorami rozmawialiśmy o wszystkim – nie tylko o dziecku.

Nie było łatwo odbudować bliskość po tych miesiącach milczenia i pretensji. Ale powoli zaczynaliśmy znów być rodziną.

Czasem zastanawiam się: ile par przechodzi przez to samo? Ile osób boi się przyznać do słabości? Czy naprawdę musimy czekać aż wszystko się posypie, żeby zacząć rozmawiać?

A wy? Jak radzicie sobie z kryzysami w związku? Czy potraficie prosić o pomoc zanim będzie za późno?