Mój mąż, skąpiec: Czy można kochać kogoś, kto liczy każdy grosz?
— Naprawdę musiałaś kupić tę kawę? — głos Bartka przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy blacie, z kubkiem w dłoni, a zapach świeżo zmielonych ziaren miał być moją małą radością po ciężkim dniu w pracy. — To była promocja, Bartek. Pięć złotych taniej niż zwykle — odpowiedziałam, próbując nie okazać złości. Ale on już przeliczał coś w głowie, marszcząc brwi i stukając palcami o blat. — Pięć złotych tu, dziesięć tam… A potem się dziwisz, że nie mamy na wakacje — rzucił z wyrzutem.
Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz kupiłam sobie coś bez poczucia winy. Nawet najdrobniejsze przyjemności — nowy lakier do paznokci, kawa na mieście z koleżanką, książka z kiosku — wszystko musiało być uzasadnione, przeliczone i zaakceptowane przez Bartka. Czasem miałam wrażenie, że jestem nie żoną, a księgową w jego prywatnym przedsiębiorstwie oszczędności. Nasze życie przypominało wieczną kalkulację: ile kosztuje chleb w Biedronce, czy można zaoszczędzić na prądzie wyłączając lodówkę na noc, czy naprawdę musimy jechać do mojej mamy na imieniny, skoro to 30 kilometrów i paliwo kosztuje.
Kiedyś myślałam, że to się zmieni. Że Bartek po prostu boi się biedy, bo jego rodzice ledwo wiązali koniec z końcem. Że z czasem nauczy się cieszyć życiem, pozwoli sobie i mnie na odrobinę luzu. Ale lata mijały, a jego obsesja tylko się pogłębiała. Pamiętam naszą pierwszą poważną kłótnię o pieniądze — wtedy jeszcze wierzyłam, że wystarczy rozmowa. — Kochanie, nie możemy tak żyć — powiedziałam cicho, patrząc mu w oczy. — Ja się duszę. Chcę czasem wyjść do kina albo kupić sobie coś ładnego bez tłumaczenia się z każdego grosza. — To nie jest duszenie się, tylko odpowiedzialność! — odparł wtedy ostro. — Nie rozumiesz, że świat jest niepewny? Że trzeba mieć odłożone na czarną godzinę?
Od tamtej pory coraz rzadziej próbowałam rozmawiać. Zaczęłam ukrywać drobne zakupy, chować paragony na dnie torebki. Czułam się jak złodziejka we własnym domu. Nawet nasze dzieci zaczęły zauważać napiętą atmosferę. — Mamo, czemu tata zawsze krzyczy o pieniądze? — zapytała kiedyś Zosia, nasza ośmioletnia córka. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Najgorzej było przed świętami Bożego Narodzenia. Dla mnie to zawsze był czas magii i rodzinnego ciepła. Dla Bartka — sezon największych wydatków i stresu. — Po co tyle prezentów? Po co ta choinka? Przecież można by było te pieniądze odłożyć! — powtarzał co roku jak mantrę. W zeszłym grudniu nie wytrzymałam. Wybuchłam płaczem przy stole, kiedy po raz kolejny przeliczał rachunki za zakupy świąteczne. Dzieci patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami, a on tylko wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni.
Moja mama mówiła mi kiedyś: „Nie wychodź za mąż za skąpca, bo będziesz płakać całe życie”. Nie słuchałam jej wtedy. Bartek był czuły, zabawny i wydawało mi się, że wszystko inne da się jakoś przepracować. Teraz coraz częściej zastanawiam się, czy nie miała racji.
Ostatnio zaczęłam rozmawiać z koleżankami z pracy o mojej sytuacji. Kasia powiedziała mi wprost: — Anka, ty nie żyjesz, ty wegetujesz! Przecież to nie jest normalne, żeby dorosła kobieta musiała prosić o pieniądze na fryzjera! — Wiem… Ale boję się zmian — odpowiedziałam jej wtedy szczerze. Boję się samotności, boję się tego, co powiedzą ludzie. Boję się też o dzieci — jak one to przeżyją?
Czasem wyobrażam sobie życie bez Bartka. Bez wiecznego liczenia i tłumaczenia się z każdej wydanej złotówki. Widzę siebie na spacerze z dziećmi w parku, kupującą im lody bez poczucia winy. Widzę siebie uśmiechniętą, spokojną… Ale zaraz potem ogarnia mnie lęk: czy dam sobie radę sama? Czy będę w stanie utrzymać dom i dzieci?
Kilka dni temu doszło do kolejnej awantury. Tym razem poszło o wycieczkę szkolną Zosi. Kosztowała 120 złotych. Bartek uznał to za „fanaberię” i stwierdził, że lepiej byłoby te pieniądze odłożyć na konto oszczędnościowe. — Zosia będzie miała jeszcze wiele okazji do wyjazdów! Po co teraz? — krzyczał. Zosia płakała w swoim pokoju przez godzinę.
Wieczorem usiadłam przy jej łóżku i pogładziłam ją po włosach. — Córeczko, pojedziesz na tę wycieczkę — szepnęłam jej do ucha. Następnego dnia po pracy poszłam do bankomatu i wypłaciłam pieniądze z własnych oszczędności. Bartek dowiedział się o tym tydzień później i przez dwa dni się do mnie nie odzywał.
Coraz częściej myślę o rozwodzie. O tym jednym słowie, które kiedyś wydawało mi się końcem świata, a teraz jawi się jako jedyna droga do wolności. Ale czy mam prawo rozbijać rodzinę tylko dlatego, że mój mąż jest skąpy? Czy to wystarczający powód? Może powinnam jeszcze walczyć?
Wczoraj wieczorem usiedliśmy razem przy stole po raz pierwszy od dawna. Dzieci już spały. — Bartek… Ja już tak nie mogę żyć — powiedziałam cicho. Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby pierwszy raz usłyszał te słowa naprawdę. — Co masz na myśli? — zapytał ostrożnie.
— Chcę być szczęśliwa. Chcę móc czasem zrobić coś dla siebie albo dla dzieci bez strachu przed twoją reakcją. Chcę normalnie żyć… Jeśli to niemożliwe z tobą, będę musiała odejść.
Przez chwilę milczał. Potem tylko westchnął ciężko i wyszedł z pokoju.
Dziś siedzę sama przy kuchennym stole i patrzę na kubek zimnej kawy. Zastanawiam się: ile jeszcze jestem w stanie poświęcić dla tej rodziny? Czy miłość naprawdę wystarczy tam, gdzie brakuje wolności i szacunku do cudzych potrzeb?
Może ktoś z was zna odpowiedź na pytanie: czy można kochać kogoś, kto liczy każdy grosz bardziej niż twoje marzenia?