Między lojalnością a sprawiedliwością: Historia młodej żony w cieniu rodzinnych oczekiwań
— Ksenia, znowu jedziemy do mamy na weekend. Wiesz, jak ona liczy na naszą pomoc — powiedział Bartek, mój mąż, nie patrząc mi w oczy, kiedy pakował do bagażnika kolejne skrzynki z narzędziami.
Poczułam znajome ukłucie w żołądku. To już trzeci miesiąc z rzędu, kiedy nie spędziliśmy ani jednego weekendu tylko we dwoje. Zawsze była ta sama wymówka: ogród, warzywa, jabłka do zebrania, drzewka do przycięcia. A ja? Ja miałam być wdzięczna za świeże powietrze i „rodzinną atmosferę”.
W drodze do wioski milczałam. Bartek słuchał radia, a ja patrzyłam przez okno na mijane pola. Próbowałam sobie wmówić, że to wszystko ma sens, że przecież rodzina jest ważna. Ale w środku narastała we mnie złość. Nie na Bartka — on był tylko trybikiem w tej maszynie oczekiwań — ale na jego matkę, panią Helenę.
Pani Helena była kobietą twardą i zasadniczą. Od początku naszego małżeństwa dawała mi do zrozumienia, że jej syn jest jej oczkiem w głowie, a ja mam się dostosować do ich zwyczajów. Nigdy nie byłam dla niej „córką”, raczej kimś, kto ma pomagać i nie zadawać pytań.
Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, teściowa już czekała na ganku. — No, dzieciaki! Rękawy zakasać i do roboty! — rzuciła z uśmiechem, który bardziej przypominał grymas niż wyraz radości.
Przez kilka godzin plewiłam grządki i zbierałam jabłka. Bartek naprawiał płot z ojcem. W pewnym momencie usłyszałam śmiech dochodzący z domu. To była Aneta — siostra Bartka. Siedziała przy stole z kawą i ciastem, rozmawiając przez telefon. Nie wyszła nawet na chwilę pomóc.
Wieczorem, kiedy wszyscy siedzieliśmy przy kolacji, pani Helena zaczęła opowiadać o problemach Anety. — Wiesz, Ksenia, Anetce ostatnio ciężko się wiedzie. Musiałam jej trochę pomóc finansowo — powiedziała głośno, jakby chciała się pochwalić.
Zamarłam. Wiedziałam, że Aneta od miesięcy nie pracuje i żyje na koszt matki. Ale nie spodziewałam się, że teściowa tak otwarcie będzie o tym mówić przy stole.
— A my? — wyrwało mi się nagle. — My dostajemy tylko słoiki z ogórkami i jabłka na zimę. Pracujemy tu co weekend, a Aneta dostaje pieniądze za nic?
Zapadła cisza. Bartek spojrzał na mnie z przerażeniem. Pani Helena zmrużyła oczy.
— Ty masz męża i dom. Aneta jest sama — odpowiedziała chłodno.
Poczułam łzy napływające do oczu. Wyszłam na podwórko, żeby się uspokoić. Bartek przyszedł za mną po chwili.
— Ksenia, nie powinnaś była tego mówić… Mama się obrazi.
— A ja? Ja mam się nie obrażać? — zapytałam drżącym głosem. — Pracujemy tu jak służący! Czy to jest sprawiedliwe?
Bartek milczał. Wiedziałam, że jest rozdarty między mną a matką.
Następnego dnia wracaliśmy do miasta w ciszy. Przez całą drogę myślałam o tym, jak bardzo czuję się niedoceniona i wykorzystana. Zaczęłam analizować nasze życie: ciągłe poświęcenia dla innych, brak czasu dla siebie, wieczne „musisz”, „powinnaś”, „nie wypada”.
W pracy byłam zmęczona i rozkojarzona. Koleżanka zapytała mnie: — Coś się stało?
Opowiedziałam jej wszystko. — Ksenia, musisz postawić granice — powiedziała stanowczo. — Inaczej nigdy się to nie skończy.
Wieczorem usiadłam z Bartkiem przy stole.
— Musimy porozmawiać — zaczęłam spokojnie. — Nie chcę już jeździć do twojej mamy co weekend. Chcę mieć czas dla nas. I chcę być traktowana sprawiedliwie.
Bartek spuścił głowę.
— Wiem… Ale mama się obrazi…
— Może czasem trzeba kogoś rozczarować, żeby samemu być szczęśliwym? — zapytałam cicho.
Minęły tygodnie. Przestaliśmy jeździć do teściowej tak często. Bartek początkowo był spięty i nerwowy, ale z czasem zaczął doceniać wspólne chwile tylko we dwoje. Pani Helena długo nie odzywała się do mnie przez telefon. W końcu zadzwoniła:
— Ksenia… Może przyjedziecie na święta?
W jej głosie słyszałam cień skruchy.
Nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy rodziną w pełnym tego słowa znaczeniu. Ale wiem jedno: czasem trzeba zawalczyć o siebie, nawet jeśli oznacza to konflikt z najbliższymi.
Czy naprawdę musimy zawsze poświęcać własne szczęście dla innych? Czy lojalność wobec rodziny usprawiedliwia niesprawiedliwość? Ciekawa jestem, co wy byście zrobili na moim miejscu…