Koniec z tolerowaniem: jak mój świat rozpadł się w jeden wieczór
Wszystko zaczęło się od trzasku drzwi. Była sobota, godzina 22:17, kiedy mój mąż – a właściwie już tylko z nazwy – wrócił do domu. Pachniał obcymi perfumami i nawet nie spojrzał mi w oczy. Stałam w kuchni, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, zmywając talerze po kolacji, której nawet nie tknął. Nasza córka, Zosia, spała w pokoju obok, a ja czułam, jak narasta we mnie wściekłość i bezsilność.
– Michał, możemy porozmawiać? – zapytałam cicho, bo wiedziałam, że każda rozmowa kończy się kłótnią.
– Teraz? Naprawdę musisz zaczynać? – rzucił przez ramię, zdejmując kurtkę i rzucając ją na podłogę.
– Muszę. Bo nie mogę już tego dłużej znosić.
Odwrócił się powoli, z tym swoim chłodnym uśmiechem, który kiedyś mnie urzekał, a dziś przyprawiał o dreszcze.
– To nie rozmawiaj. Przecież możesz wyjść – powiedział z ironią.
Wtedy pękłam. Wylałam wodę z miski na podłogę i usiadłam na krześle. Przez chwilę milczeliśmy. W końcu zebrałam się na odwagę:
– Michał… dlaczego tak się zmieniłeś? Kiedyś byłeś inny. Kochałeś mnie. Kochałeś Zosię. Teraz… wracasz późno, nie mówisz gdzie byłeś, nie interesujesz się nami. Co się stało?
Wzruszył ramionami.
– Może po prostu mam dość tego cyrku? Dziecko ciągle chore, ty wiecznie zmęczona, w domu bałagan… To nie jest życie dla mnie.
– A dla mnie to jest życie? Myślisz, że mi jest łatwo?
– Nie wiem i szczerze mówiąc – nie obchodzi mnie to już.
Te słowa uderzyły mnie mocniej niż jakikolwiek policzek. Wstałam i wyszłam z kuchni, zostawiając go samego. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Nad ranem podjęłam decyzję – koniec z tolerowaniem tego upokorzenia.
Następnego dnia spakowałam walizkę i zabrałam Zosię do mamy. Mama mieszkała w starej kamienicy na Pradze – ciasno, głośno, ale przynajmniej bezpiecznie. Gdy tylko przekroczyłam próg jej mieszkania, poczułam ulgę i… wstyd.
– Co się stało? – zapytała mama, patrząc na mnie badawczo.
– Michał… on już nas nie chce. Zosia i ja… musimy zacząć od nowa.
Mama przytuliła mnie mocno.
– Dziecko, wiedziałam, że tak będzie. On nigdy cię nie szanował. Ale teraz musisz być silna dla Zosi.
Przez pierwsze tygodnie żyłyśmy jak na bombie zegarowej. Michał dzwonił rzadko, coraz częściej podnosząc głos przez telefon:
– Nie licz na alimenty! – krzyczał pewnego wieczoru. – I tak nic nie mam! Jak chcesz pieniędzy, idź do pracy!
Zaczęłam szukać pracy gdziekolwiek – sprzątałam klatki schodowe, roznosiłam ulotki po blokach na Grochowie, czasem dorabiałam w sklepie spożywczym u pana Stefana. Każda złotówka była na wagę złota.
Zosia coraz częściej chorowała – zapalenie oskrzeli, potem ospa. Mama narzekała:
– Nie możesz jej tak zaniedbywać! Powinnaś siedzieć z nią w domu!
– Mamo, muszę pracować! Nie mamy za co żyć!
– A gdzie jest twój mąż? – pytała z goryczą.
Nie miałam siły odpowiadać.
Sąsiedzi patrzyli na nas z ukosa. Pani Jadwiga z pierwszego piętra szeptała do innych:
– Ta młoda to chyba coś przeskrobała, skoro mąż ją zostawił…
Czułam się jak trędowata. Każde wyjście po zakupy było dla mnie upokorzeniem. Zosia płakała wieczorami:
– Mamusiu, kiedy wrócimy do domu?
Nie wiedziałam co odpowiedzieć.
Pewnego dnia mama wróciła z pracy wściekła:
– Dzwoniła do mnie twoja teściowa! Powiedziała, że to twoja wina! Że Michał jest załamany przez ciebie!
– Mamo…
– Nie chcę słyszeć żadnych tłumaczeń! Masz się ogarnąć! Nie będę cię utrzymywać całe życie!
Zaczęłyśmy się kłócić niemal codziennie. Mama wypominała mi każdy grosz wydany na Zosię:
– Po co jej nowe buty? Stare jeszcze dobre!
Czułam się coraz bardziej samotna i bezradna. Pewnej nocy usiadłam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Zastanawiałam się, czy nie byłoby lepiej po prostu… zniknąć.
Ale wtedy Zosia przyszła do mnie i wtuliła się w moje ramiona.
– Mamusiu… kocham cię.
To jedno zdanie sprawiło, że postanowiłam walczyć dalej.
Znalazłam ogłoszenie o pracy w przedszkolu jako pomoc nauczyciela. Pensja była śmiesznie niska, ale przynajmniej mogłam zabierać Zosię ze sobą. Pracowałam od rana do wieczora – sprzątałam sale, myłam podłogi, pomagałam dzieciom ubierać się na spacer.
W przedszkolu poznałam panią Elżbietę – starszą nauczycielkę o ostrym języku i wielkim sercu.
– Ty to masz ciężko, dziewczyno – powiedziała pewnego dnia podczas przerwy na kawę. – Ale widzę w tobie siłę. Nie daj się złamać!
To ona pomogła mi napisać pozew o alimenty i skierować sprawę do sądu. Michał przyszedł na rozprawę z adwokatem i spojrzał na mnie z pogardą:
– Chcesz pieniędzy? To sobie zarób!
Sędzia przyznał mi alimenty – śmiesznie niskie, ale zawsze coś.
Po rozprawie Michał zaczepił mnie przed sądem:
– Myślisz, że wygrałaś? Jeszcze pożałujesz!
Bałam się go jak nigdy wcześniej.
Wróciłyśmy z Zosią do mieszkania mamy. Mama była coraz bardziej rozdrażniona:
– Nie mogę już tego wytrzymać! Ciągle tylko płacz dziecka i twoje narzekania! Może powinnaś znaleźć sobie jakiegoś faceta?
Nie chciałam nikogo poznawać. Ale los miał inne plany.
Pewnego dnia w przedszkolu pojawił się nowy ojciec – pan Artur. Wysoki, cichy mężczyzna o smutnych oczach. Jego syn chodził do tej samej grupy co Zosia. Artur często zostawał po zajęciach i pomagał mi sprzątać zabawki.
– Pani Aniu…
– Po prostu Aniu – poprawiłam go z uśmiechem.
– Aniu… jeśli kiedyś będziesz potrzebowała pomocy…
Nie dokończył zdania. Ale kilka dni później przyniósł mi torbę zakupów i zostawił ją pod drzwiami bez słowa.
Mama zauważyła to od razu:
– Oho! Może jednak coś z tego będzie?
Przewróciłam oczami i poszłam do pokoju Zosi.
Z czasem Artur stał się naszym przyjacielem. Pomagał mi naprawić cieknący kran, podrzucał Zosię do lekarza, gdy musiałam zostać dłużej w pracy. Ale ja bałam się zaufać komukolwiek po tym wszystkim, co przeszłam.
Pewnego wieczoru mama urządziła awanturę:
– Masz dziecko i jeszcze facetów sprowadzasz do domu?! Co ludzie powiedzą?!
Wybiegłam z mieszkania ze łzami w oczach. Artur znalazł mnie siedzącą na ławce przed blokiem.
– Aniu… czasem trzeba zacząć od nowa. Nie możesz pozwolić innym decydować o twoim szczęściu.
Spojrzałam na niego przez łzy i pierwszy raz od miesięcy poczułam nadzieję.
Dziś minął rok od tamtej nocy, kiedy zostawiłam Michała. Nadal mieszkam u mamy, ale powoli zbieram pieniądze na własne mieszkanie. Zosia jest szczęśliwa w przedszkolu. Artur stał się częścią naszego życia – nie jako wybawca, ale jako przyjaciel.
Czasem zastanawiam się: ile jeszcze kobiet musi przejść przez piekło samotności i upokorzenia zanim uwierzą w siebie? Czy naprawdę trzeba stracić wszystko, żeby zacząć żyć po swojemu?