Cisza, która krzyczy – historia Magdaleny z Nowej Huty

Wszystko zaczęło się w ten piątkowy wieczór, kiedy usłyszałam trzask drzwi i krzyk matki: „Magda! Znowu nie posprzątałaś kuchni! Ile razy mam ci powtarzać?!”. Stałam w łazience, patrząc na swoje odbicie w popękanym lustrze. Miałam wtedy dwadzieścia siedem lat i wciąż mieszkałam z rodzicami w starej kamienicy na osiedlu Willowym w Nowej Hucie. W moich oczach nie było już łez – wypłakałam je wszystkie przez te lata. Zamiast nich pojawiła się pustka, która bolała bardziej niż jakikolwiek cios.

Wyszłam z łazienki, ścierając ręką resztki tuszu spod oczu. Matka stała w kuchni z założonymi rękami, a ojciec siedział przy stole, stukając palcami w blat. „Nie patrz tak na mnie, tylko weź się do roboty!” – syknęła matka. Ojciec nawet nie podniósł wzroku znad szklanki z herbatą. W tej rodzinie nikt nie rozmawiał o uczuciach. Rozmowy były krótkie, ostre jak nóż i zawsze kończyły się trzaskiem drzwi.

Mój brat, Paweł, wyprowadził się zaraz po maturze. Zawsze mówił: „Magda, uciekaj stąd, bo cię tu zniszczą”. Ale ja nie umiałam. Bałam się świata za oknem tak samo jak własnej matki. Pracowałam jako kasjerka w Biedronce na osiedlu Centrum C – codziennie te same twarze, te same pytania: „Czy ma pani drobne?”, „Gdzie są bułki?”. Czasem miałam ochotę krzyknąć: „Nie wiem! Nie obchodzi mnie to!”, ale zawsze tylko się uśmiechałam i mówiłam: „Na końcu alejki po lewej”.

Wieczorami siadałam na parapecie i patrzyłam na światła tramwajów sunących przez Aleję Solidarności. Marzyłam o tym, żeby być kimś innym. Żeby mieć odwagę wyjechać do Warszawy albo chociaż do Katowic. Żeby ktoś mnie pokochał taką, jaka jestem. Ale nikt nigdy nie nauczył mnie kochać siebie.

Pewnego dnia Paweł zadzwonił: „Magda, przyjedź do mnie na weekend. Poznasz moją narzeczoną, Olgę. Musisz w końcu zobaczyć, że życie może wyglądać inaczej”. Wahałam się długo. Matka patrzyła na mnie z pogardą: „Zostawisz mnie samą z tym starym? Myślisz tylko o sobie!”. Ojciec rzucił tylko: „Rób co chcesz”.

Pojechałam. W pociągu do Wrocławia czułam się jak uciekinierka. Olga przywitała mnie ciepłym uśmiechem i objęła ramieniem. W ich mieszkaniu pachniało kawą i świeżym chlebem. Wieczorem usiedliśmy razem przy stole – pierwszy raz od lat ktoś zapytał mnie o zdanie: „Magda, co lubisz robić? Jakie masz marzenia?”. Zaniemówiłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Wróciłam do domu w niedzielę wieczorem. Matka czekała w przedpokoju.
– I co? Fajnie było? Pewnie Olga ci nagadała głupot o rodzinie? – zapytała z przekąsem.
– Nie… Po prostu było… inaczej – odpowiedziałam cicho.
– Widzisz? Tam cię nikt nie potrzebuje! Tu masz dom! – krzyczała coraz głośniej.

Wtedy coś we mnie pękło.
– Mamo, ja już nie chcę tak żyć! – wykrzyczałam pierwszy raz w życiu.
Ojciec podniósł wzrok znad gazety.
– Uspokój się, Magda – powiedział spokojnie, ale jego głos był zimny jak lód.
– Nie! Nie będę już milczeć! – łzy napłynęły mi do oczu.
Matka spojrzała na mnie jak na obcą osobę.
– Jesteś niewdzięczna! Wszystko dla ciebie robiłam!
– Nigdy mnie nie przytuliłaś! Nigdy nie powiedziałaś, że mnie kochasz!

Wybiegłam z mieszkania i biegłam przed siebie przez ciemne ulice Nowej Huty. Zatrzymałam się dopiero na przystanku tramwajowym pod kościołem Arka Pana. Siedziałam tam długo, aż przysiadł się do mnie starszy mężczyzna.
– Wszystko w porządku, dziecko? – zapytał cicho.
– Nie wiem… Chyba nie…
– Czasem trzeba odejść, żeby móc wrócić naprawdę – powiedział i odszedł.

Następnego dnia zadzwoniłam do Pawła:
– Mogę u was zostać na jakiś czas?
– Jasne! Przyjedź nawet dziś!

Spakowałam torbę i wyszłam z domu bez słowa. Matka nie próbowała mnie zatrzymać. Ojciec tylko westchnął ciężko.

We Wrocławiu zaczęłam nowe życie. Olga pomogła mi znaleźć pracę w kawiarni. Na początku bałam się wszystkiego – nawet rozmowy z klientami była dla mnie wyzwaniem. Ale powoli zaczęłam oddychać pełną piersią. Wieczorami rozmawialiśmy o wszystkim: o dzieciństwie, o marzeniach, o bólu. Olga namówiła mnie na psychoterapię.

Pierwsza sesja była koszmarem.
– Czego pani oczekuje od terapii? – zapytała psycholożka.
– Chcę nauczyć się żyć… bez strachu – wyszeptałam.

Zaczęły wychodzić ze mnie wszystkie demony: wspomnienia awantur, krzyków, tej wiecznej ciszy po kłótni, kiedy nikt do nikogo się nie odzywał przez tygodnie. Płakałam jak dziecko po każdej sesji. Ale z każdym tygodniem czułam się lżejsza.

Po kilku miesiącach zadzwoniła matka:
– Kiedy wrócisz?
– Nie wiem… Może nigdy – odpowiedziałam spokojnie.
– Ojciec jest chory…
Zawahałam się. Pojechałam do Krakowa na weekend. Ojciec leżał w łóżku, wychudzony i słaby.
– Magda… przepraszam… – wyszeptał ledwo słyszalnie.
Nie wiedziałam, czy mu wierzyć. Ale wtedy poczułam coś dziwnego – współczucie? Żal? Może przebaczenie?

Matka siedziała w kuchni i płakała cicho.
– Nie umiałam być dobrą matką…
Usiadłam obok niej i pierwszy raz od lat objęłyśmy się bez słów.

Wróciłam do Wrocławia inną osobą. Zaczęłam spotykać się z Michałem – klientem kawiarni, który codziennie zostawiał mi uśmiech i karteczkę z cytatem z książki albo filmu. Powoli uczyłam się ufać ludziom, a przede wszystkim sobie.

Dziś wiem jedno: cisza może krzyczeć głośniej niż najgorsze słowa. Ale można nauczyć się ją oswajać i zamienić w siłę.

Czy naprawdę można przebaczyć wszystko? Czy da się pokochać siebie po tylu latach bólu? Jak wy sobie z tym radzicie?