Niepokój matki: Jak modlitwa pomogła mi odnaleźć syna i siebie
– Mamo, nie przesadzaj, przecież mam już dwadzieścia lat! – usłyszałam w słuchawce głos Kuby, mojego syna, jeszcze kilka godzin wcześniej. Teraz jednak telefon milczał, a ja po raz dziesiąty wybierałam jego numer. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na zegar – była już prawie północ. Deszcz bębnił o parapet, a w mojej głowie kłębiły się najczarniejsze scenariusze.
Wiedziałam, że Kuba miał wrócić późno – miał spotkanie z kolegami ze studiów, ale zawsze dawał znać. Tym razem nie odebrał ani razu. Mój mąż, Andrzej, przewracał się z boku na bok w sypialni, udając, że śpi. Wiedziałam jednak, że też nasłuchuje każdego dźwięku.
– Może po prostu rozładował mu się telefon? – próbował mnie uspokoić Andrzej wcześniej tego wieczoru.
Ale ja czułam coś innego. Ten niepokój matki, który ściska serce i nie pozwala oddychać. Wstałam i zaczęłam chodzić po kuchni tam i z powrotem. W końcu usiadłam na krześle i złożyłam ręce do modlitwy. Nie pamiętam nawet słów – to było raczej błaganie niż modlitwa:
„Boże, proszę, czuwaj nad Kubą. Daj mi znak, że nic mu nie jest. Pomóż mi wytrzymać ten strach.”
Łzy płynęły mi po policzkach. W tej ciszy poczułam coś dziwnego – jakby ktoś położył mi rękę na ramieniu. Uspokoiłam się na chwilę. Przypomniały mi się słowa mojej mamy: „Jak nie możesz już nic zrobić, oddaj to Bogu.”
Ale nie wytrzymałam długo w tym spokoju. Po chwili znów zaczęłam działać – napisałam do jego przyjaciela, Piotrka:
„Cześć Piotrek, wiesz może gdzie jest Kuba? Nie odbiera telefonu.”
Odpisał po kilku minutach:
„Hej Pani Kasiu, wyszedł od nas godzinę temu. Mówił, że idzie na autobus.”
To mnie jeszcze bardziej zaniepokoiło. Autobusy o tej porze jeżdżą rzadko, a pogoda była fatalna. Zaczęłam dzwonić do szpitali – czułam się jak w jakimś koszmarze. W końcu zadzwoniłam do sąsiadki, pani Haliny.
– Kasiu, co się stało? – zapytała zaspanym głosem.
– Kuba nie wrócił do domu i nie odbiera telefonu…
– Może zaszedł do kogoś jeszcze? Albo…
– Nie wiem już co robić…
Pani Halina przyszła do mnie w szlafroku i razem siedziałyśmy w kuchni. Zaczęłyśmy się modlić. Ona szeptała „Zdrowaś Mario”, ja powtarzałam w myślach imię mojego syna.
Nagle usłyszałyśmy trzask drzwi wejściowych. Serce mi stanęło. Pobiegłam do przedpokoju – Kuba stał przemoczony do suchej nitki, z rozładowanym telefonem w ręku.
– Mamo… autobus utknął w korku przez wypadek na trasie. Potem musiałem iść pieszo przez pół miasta… Przepraszam.
Objęłam go tak mocno, że aż jęknął.
– Nic ci nie jest? – łkałam.
– Nic… tylko zimno mi trochę.
Pani Halina uśmiechnęła się ciepło i wyszła do siebie.
Myślałam, że to koniec tej historii – że teraz już tylko ulga i wdzięczność. Ale następnego dnia zaczęły się plotki na klatce schodowej. Ktoś widział Kubę wracającego późno w nocy i już rozeszły się domysły: „Czy to prawda, że miał wypadek?”, „Podobno policja go szukała”, „Kasia całą noc płakała”.
Kuba był wściekły:
– Mamo, czemu musiałaś robić taki dramat? Teraz wszyscy gadają!
– Martwiłam się o ciebie! Nie rozumiesz?
– Jestem dorosły! Chcę mieć trochę prywatności!
Zamknął się w swoim pokoju. Andrzej patrzył na mnie z wyrzutem:
– Może rzeczywiście przesadziłaś…
Przez kilka dni atmosfera w domu była napięta jak struna. Czułam się winna – czy naprawdę powinnam była aż tak panikować? Czy modlitwa to była ucieczka od odpowiedzialności czy wyraz bezsilności?
Wieczorami znów siadałam przy stole i rozmawiałam z Bogiem. Prosiłam o siłę i mądrość – żeby umieć kochać Kubę tak, by go nie dusić swoim lękiem. Z czasem zaczęliśmy rozmawiać spokojniej. Kuba przyznał:
– Wiem, że się martwisz… Ale musisz mi zaufać.
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: modlitwa nie zmienia rzeczywistości od razu, ale zmienia mnie – daje mi spokój tam, gdzie rozum zawodzi.
Dziś wiem jedno: każda matka boi się o swoje dziecko, ale czasem trzeba pozwolić mu dorosnąć i samemu nauczyć się ufać – Bogu i ludziom.
Czy wy też czasem czujecie ten paraliżujący lęk o bliskich? Jak radzicie sobie z bezsilnością? Może to właśnie wtedy najbardziej potrzebujemy wiary i modlitwy…