Zrozumiałam za późno: Mój mąż, jego noce i weekendy beze mnie. Moja walka o siebie po pięćdziesiątce

– Znowu wrócisz późno? – zapytałam, starając się, by mój głos nie drżał. Stałam w kuchni, oparta o blat, patrząc na Andrzeja, który już zakładał płaszcz. Nie spojrzał na mnie. – Mam spotkanie z klientem, nie czekaj z kolacją – rzucił przez ramię i wyszedł, zostawiając za sobą zapach wody kolońskiej i ciszę, która bolała bardziej niż krzyk.

To była zwykła środa. Dzieci już dorosłe, rozjechane po świecie – Ania w Poznaniu, Tomek w Gdańsku. Zostaliśmy sami w dużym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Kiedyś marzyłam o tym czasie: o spokojnych wieczorach we dwoje, wspólnych spacerach po Lesie Kabackim, kinie w piątkowe wieczory. Ale Andrzej coraz częściej znikał. Najpierw tłumaczyłam to pracą – przecież prowadzi własną firmę, zawsze był ambitny. Potem zaczęły się weekendy „na delegacji”, „u znajomego na Mazurach”, „na szkoleniu”.

Przez długi czas nie chciałam widzieć prawdy. Przed dziećmi udawałam, że wszystko jest w porządku. Przed przyjaciółkami śmiałam się, że „Andrzej to taki pracoholik”. Ale coraz częściej łapałam się na tym, że wieczory spędzam sama – z książką, serialem albo po prostu patrząc w okno na światła miasta.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Basia, moja najbliższa przyjaciółka od liceum:
– Marta, co się dzieje? Wyglądasz na zmęczoną życiem.
– Przesadzasz – próbowałam żartować. – Po prostu dużo pracy.
– Nie kłam mi. Znam cię za dobrze.

Pękłam. Wylałam wszystko: samotność, strach przed przyszłością, poczucie winy wobec dzieci i siebie samej. Basia słuchała cierpliwie.
– Marta, musisz z nim porozmawiać. Tak dalej być nie może.

Zebrałam się na odwagę dopiero po kilku tygodniach. Andrzej wrócił późno, jak zwykle. Siedziałam przy stole w kuchni, czekając na niego.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam stanowczo.
Spojrzał na mnie z irytacją.
– O czym?
– O nas. O tym, że cię nie ma. Że nie wiem już nawet, kim dla ciebie jestem.

Wzruszył ramionami.
– Przesadzasz. Pracuję dużo, żeby nam niczego nie brakowało.
– Ale mnie brakuje ciebie! – głos mi się załamał.

Milczał przez chwilę, potem westchnął ciężko.
– Marta… Może po prostu się wypaliliśmy? Dzieci dorosły, każdy z nas żyje swoim życiem…

Wtedy zrozumiałam. On już dawno odszedł – tylko fizycznie jeszcze tu był. Przez następne dni chodziłam jak w transie. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz się śmialiśmy razem, kiedy przytulił mnie bez powodu. Nie pamiętałam.

Zaczęły do mnie docierać plotki – ktoś widział Andrzeja z jakąś kobietą w restauracji na Mokotowie, ktoś inny mówił o „nowej koleżance” z pracy. Bolało mnie to mniej niż myślałam. Bardziej bolała świadomość, że przez lata oszukiwałam samą siebie.

Przyszedł moment krytyczny – sobotni wieczór, kiedy Andrzej miał wrócić z „delegacji”. Siedziałam sama w salonie i nagle poczułam napad paniki: co jeśli tak już będzie zawsze? Co jeśli nigdy nie będę już dla nikogo ważna?

Zadzwoniłam do Ani.
– Mamo? Coś się stało?
– Nie wiem… Chyba tak…

Rozpłakałam się. Ania słuchała cierpliwie.
– Mamo, musisz pomyśleć o sobie. Zasługujesz na szczęście.

Te słowa były jak zimny prysznic. Po raz pierwszy od lat pomyślałam o sobie – nie jako o żonie czy matce, ale o Marcie. Kim jestem? Czego chcę?

Zaczęłam wychodzić z domu – najpierw na krótkie spacery po okolicy, potem zapisałam się na jogę dla początkujących w pobliskim klubie fitness. Poznałam tam kilka kobiet w podobnym wieku – każda miała swoją historię: rozwód, śmierć męża, samotność po wyjeździe dzieci za granicę. Poczułam się mniej samotna.

Andrzej coraz rzadziej bywał w domu. Kiedyś próbował jeszcze rozmawiać:
– Marta… Może powinniśmy dać sobie trochę luzu?
– Może powinniśmy przestać udawać – odpowiedziałam spokojnie.

Nie było już krzyków ani łez. Była cisza i pustka – ale też ulga. Zaczęłam układać życie na nowo: wróciłam do malowania akwareli (coś, co kochałam jako dziewczyna), zaczęłam spotykać się z Basią i jej znajomymi na kawie. Powoli odzyskiwałam siebie.

Najtrudniejsze były święta – pierwsze bez dzieci i właściwie bez Andrzeja (wyjechał „do rodziny” pod Krakowem). Siedziałam przy stole sama z opłatkiem i myślałam: czy to już koniec? Czy tak wygląda starość?

Ale potem przyszła wiosna i coś się zmieniło. Zaczęłam czuć wdzięczność za każdy dzień bez udawania. Za to, że mogę być sobą – nawet jeśli czasem boli.

Dziś mam 53 lata i wiem jedno: życie nie kończy się wtedy, gdy odchodzi ktoś bliski. Kończy się wtedy, gdy przestajemy wierzyć w siebie.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę byłam ślepa przez tyle lat? Ale potem myślę: może właśnie teraz zaczynam żyć naprawdę?

A Wy? Czy mieliście odwagę spojrzeć prawdzie w oczy i zacząć od nowa?